Pojechaliśmy na stację kolejki wąskotorowej (Telechany – Iwacewicze) i tu poprosiłem o wagon. Nie było wolnego, ale że byli jeszcze polscy kolejarze, rozładowaliśmy wagon z drzewem i załadowaliśmy nasze graty. Po godzinie był pociąg. Doczepili nasz wagon i pojechaliśmy do Iwacewicz. Jak się później dowiedziałem, po naszym odjeździe przyjechało na stacje czterech z Komitetu z Wólki po nas, a nas już nie było. Znajomy kolejarz ulokował nas w Iwacewiczach u Andzi, która mieszkała z siostrą w dwóch pokojach. Mieszkaliśmy u nich jakieś dziesięć dni.
Po kilku dniach po naszym przyjeździe były Święta Bożego Narodzenia, a u nas nic, ledwo trochę chleba i kartofle od Andzi. Kupić nic nie było można. Jednak choinkę postawiłem. Luśka miała wtedy 6 lat, a Zenek dwa. Pod choinkę dwa jajka i dwie razowe bułki.
Po dziesięciu dniach udało nam się zdobyć mieszkanie w małym domku, gdzie była jedna izba i kuchnia. Domek był przy ulicy Nadolnej, blisko torów kolejowych.
Iwacewicze to była spora osada z dużym tartakiem, była gmina, lekarz, poczta, kościół i szkoła z 350 uczniami. Przed wojną było tu sześciu nauczycieli, a teraz, przy Sowietach, dwudziestu. Była też stacja {34} kolejowa na linii dwutorowej Warszawa – Stołpce i dalej Mińsk – Moskwa.
Po Nowym Roku poszliśmy do szkoły. Dyrektorem był jeszcze kierownik, który znał język rosyjski. Poza nim jeszcze pięciu nauczycieli polskich, a reszta przybyła z Rosji. Janka uczyła w młodszych klasach, a ja otrzymałem język niemiecki jako obcy w starszych klasach oraz kilka godzin arytmetyki w języku rosyjskim. Do każdej lekcji arytmetyki przygotowywałem się z pomocą Janki co najmniej godzinę. Była to dobra dla mnie nauka języka rosyjskiego. Później utworzono dodatkową szkołę polską i ja wtedy w niej uczyłem, lecz języka niemieckiego w szkole rosyjskiej dalej uczyłem.
Jak już wspomniałem, w Iwacewiczach był duży tartak i tu osiedliło się sporo rodzin polskich z Polski centralnej. Etat dla nauczyciela wynosił 18 godzin tygodniowo. Nauczyciel musiał mieć na każdą lekcję obszerny konspekt, który przed lekcją podpisywał dyrektor szkoły. Za godziny nadliczbowe płacono. Ja miałem około 26 godzin i zarabiałem około 1000 rubli. W tym czasie robotnik w tartaku miał do 120 rubli, naczelnik poczty też 120 rubli. Nauczyciele byli dobrze wynagradzani. Janka miała mniej godzin. W sklepach ceny urzędowe nie były wysokie, chleb – 1 rubel za kilogram. Inne towary były od czasu do czasu, za to długie kolejki. Mięsa, tłuszczów czy cukru nie było wcale. Słonina była na targowisku po 80 – 100 rubli za kilogram. Materiałów na ubrania czy płótna, także naczyń kuchennych też nie było. Kto miał ostatnie zniszczone buty czy ubranie, to otrzymywał specjalny talon i mógł kupić.
Rosjanie głosili tolerancję religijną, ale za chodzenie do kościoła inteligent czy osoba na stanowisku, a zwłaszcza nauczyciel mógł oczekiwać wywozu na Sybir.
10 lutego 1940 roku, kiedy było 39 stopni mrozu, odbył się pierwszy wywóz za Archangielsk do pracy w lesie. (W tym dniu po południu urodziła się w domu Tereska.). Do podstawionych na stacji kolejowej towarowych wagonów spędzono setki osadników wojskowych, leśniczych i gajowych, urzędników polskich i innych „wrogów ludu”. Wszystkich z całymi rodzinami. NKWD-ziści (władza bezpieczeństwa) weszli wczesnym rankiem do mieszkań ludzi przeznaczonych do wywozu, kazali się ciepło ubrać, zabrać ręczny bagaż i popędzili na stację do zimnych wagonów towarowych. Zabierano całe rodziny, nawet tam, gdzie kobieta rodziła. Poczekali aż urodzi i też zabierano.
Pociąg stał na stacji cały dzień, w nocy odjechał, a było 40 stopni mrozu. {35}
Transport wywiezionych trwał tydzień. Co parę dni podawano gorącą wodę, bez żadnej żywności. Z zimna i głodu wielu ludzi w drodze zmarło.
Po wywozie strach padł na pozostałych Polaków. Każdy gromadził zapas suchego chleba i słoniny. My też mieliśmy worek sucharów. Żyliśmy w ciągłym strachu. Takie wywozy były jeszcze dwa (w innych okolicach był jeszcze trzeci) 13 kwietnia 1940 r. do Kazachstanu (mrozów już nie było) i 20 czerwca 1941 r., a 22 czerwca Niemcy rozpoczęli wojnę z Rosją i część tego transportu poginęła – mówiono, że Niemcy zbombardowali.
W tych wywozach deportowano około miliona Polaków. W 1941 roku urodził się Januszek. Zachorował i przy końcu czerwca zmarł. Sam ochrzciłem go w domu. Lekarza w tym czasie nie było, bo sowiecki uciekł przed Niemcami, którzy 22 czerwca rozpoczęli wojnę i bombardowali też Iwacewicze.
My mieszkaliśmy przy Nadolnej, blisko torów kolejowych, dlatego zabraliśmy tobołki i dzieci z Januszkiem i uszliśmy za osadę do kościoła. Tam była piwnica i dosyć dużo ludzi się tam skryło.
Na drugi dzień, gdy Niemcy byli już w Iwacewiczach, wróciliśmy do domu, a połowy domu już nie było, tylko wielka wyrwa po bombie. Części naszego dobytku nie było.
Przeprowadziliśmy się do innego mieszkania i wyjechaliśmy do Kosowa odległego polną drogą od Iwacewicz 16 kilometrów. Tam zatrzymaliśmy się u znajomych, była też tam rodzina Strażeckich.
Niemcy do Kosowa jeszcze nie weszli. Dopiero na drugi dzień było słychać strzały w mieście. Ja z Witkiem i Mańkiem wyszliśmy do ogrodu przy ulicy. W tym czasie nadjechali na motocyklach Niemcy, gwałtownie się zatrzymali i chcieli do nas strzelać. Ja krzyknąłem po niemiecku: „Nie strzelajcie, jestem Niemcem”. Podeszli do nas, porozmawiali ze mną i kazali skryć się w domu.
W czasie ich przejazdu przez miasteczko strzelali do wszystkich napotkanych mężczyzn. Zginęło tam wtedy ponad dwadzieścia osób.
Po paru dniach wróciliśmy do Iwacewicz. Tam już na mnie czekali. Niemcy wyznaczyli burmistrza, ale nie mogli się z nim dogadać. Burmistrz wiedział, że ja uczyłem w szkole języka niemieckiego. Zostałem tłumaczem.
Po paru tygodniach przekazano mnie do brygady napraw linii telefonicznych, gdzie szefem był Niemiec, a 20 robotników to Polacy i Białorusini. W tej brygadzie oficjalnie byłam robotnikiem, a nieoficjalnie {36} tłumaczem i pisarkiem, bo szef słabo pisał. Zarabiałem 10 marek na 10 dni, a za kilogram słoniny płaciło się 150 marek, worek żyta 200 – 300 marek. Czasami był chleb w sklepie, ale z łuskami owsa i gryki – jadło się go, jakby był z trocinami.
Przy Niemcach był tylko handel wymienny i za drogie pieniądze. Wymienialiśmy ubrania i inne drobiazgi na chleb. Handlowano też towarami od Niemców za słoninę od chłopów. Zmieniła się nasza sytuacja, kiedy po roku otrzymaliśmy od Witka Strażeckiego krowę.
Witek, po rozstrzelaniu przez Niemców jego matki, siostry i brata, postarał się o wyjazd do centralnej Polski. Za nasze jesionki otrzymaliśmy siano i słomę..
Latem Luśka pasła krowę. Wiosną 1942 roku miałem jechać samochodem z szefem do Kosowa (szosą 25 kilometrów). Wymawiałem się, że nie jadłem śniadania, że żona ma mi później przynieść i Niemiec zgodził się, że nie pojadę, i zabrał swoją żonę, która do niego przyjechała z Berlina. Ja zawiadomiłem telefonicznie robotników w Kosowie, że szef do nich jedzie. Po paru godzinach znów do nich zadzwoniłem, a oni odpowiedzieli, że szef powinien już być w Iwacewiczach, bo godzinę temu wyjechał. Zawiadomiłem o tym policję. Po kilku godzinach policja przyholowała samochód szefa, a w nim trupy szefa i jego żony. W drodze partyzanci samochód szefa ostrzelali i zostawili na szosie. {36}
Muszę dodać, że tego dnia w Kosowie Niemcy rozstrzelali wszystkich Żydów, a było ich około 1500. W tym dniu też rozstrzelali babcię Luśki i jej ciocię Danusię z mężem. Niemcy rozstrzeliwali Żydów w każdym mieście, w Iwacewiczach też około 300.
Iwacewicze położone były przy głównej linii kolejowej na front, dlatego też partyzanci często wysadzali pociągi idące na front. Za każde wysadzenie pociągu Niemcy rozstrzeliwali kilka rodzin polskich. Strach było przebywać w Iwacewiczach. Janki rodzice mieszkali w Różanie, 50 kilometrów od nas. Tam pociągów nie było i w miasteczku było dosyć spokojnie.
Jerzyk, brat Janki, przywiózł szynkę i parę kilogramów słoniny. Daliśmy Niemcom i otrzymałem pozwolenie na nasz wyjazd do Różany. To też odbyło się z przygodami. Najpierw Jerzyk przewiózł nas, a po paru dniach sam pojechałem furmanką z Różany do Iwacewicz po meble. Tydzień po moim wyjeździe z Iwacewicz partyzanci podłożyli bombę pod centralę telefoniczną, do której nasza brygada miała dostęp. Dlatego Niemcy wszystkich pracowników naszej brygady rozstrzelali.
Jeszcze wspomnę, że z końcem 1942 roku, kiedy zaczęły się trudności na froncie, Niemcy chcieli pozyskać Białorusinów i Ukraińców, i obiecali im po wojnie wolne państwa, a teraz przekazali im urzędy i utworzyli z nich pomocniczą policję, a Polaków, którzy byli dotychczas na urzędach, rozstrzelali. Różana była wcielona do Rzeszy Niemieckiej i tam Białorusinów tak nie faworyzowali, traktowali ich równo jak Polaków.
W Różanie znajomy, polski leśniczy, wcielił mnie do swojej brygady drwali. Codziennie chodziliśmy do lasu. Ja pisałem (po niemiecku) raporty, ile to wyrąbaliśmy kubików, a faktycznie mało co robiliśmy. Przychodzili do nas partyzanci i mówili nam, że Niemcy tego drzewa nie dostaną, bo oni w pobliżu mają swoją silną bazę w puszczy.
W Bytoni, 1948 |
Po paru miesiącach wojsko niemieckie zorganizowało furmanki chłopskie po nasze drzewo. Początkowo nasza brygada jechała z furmankami w asyście wojska. Sytuacja była dla nas niebezpieczna, bo przewidywaliśmy starcie z partyzantami. Podjechałem do dowódcy wojska i powiedziałem, że my, drwale, niepotrzebnie jedziemy, furmani sami załadują. Zgodził się ze mną i pozwolił nam wrócić po nasze piły i siekiery, a wojsko i furmanki czekały na nas. My zwlekaliśmy z przyjściem, więc wojsko z furmanami pojechało same. Po pewnym czasie usłyszeliśmy strzały – walkę z partyzantami. Niemcy się wycofali z dwoma zabitymi i kilku rannymi. Kilku furmanów też było rannych. {37}
Na drugi dzień badał nas Amst komisarz, ale uznał, że nie było mojej winy. Tu muszę dodać, że ten komisarz był dość przychylny dla Polaków.
Pracowałem dalej w lesie. Tu, w Różanie, mój zarobek wynosił 15 marek na 10 dni. Wystarczał na bochenek chleba.
Zajęliśmy się wyrobem gwizdków z gliny (ptaszki, koniki). Początkowo wypalałem w piecu garncarskim ojca Janki, a później sam zbudowałem prowizoryczny piecyk do wypalania. Gwizdki sprzedawała Luśka (miała wtedy 11 lat) na rynku. To był dobry dochód, ale na ubrania czy buty nie wystarczało. Dlatego zająłem się też naprawą butów, a dzieciom robiłem ze starych (po Żydach) nowe. Nie lubiłem tej pracy, ale wykonywałem ją nawet jeszcze w Bytoni gdzieś do 1958 roku.
W porównaniu z warunkami w Iwacewiczach w Różanie żyliśmy spokojnie i lepiej. Podstawowej żywności nie brakowało. Zresztą pomagali nam rodzice Janki. Stąd, z Różany, Niemcy też wywozili do roboty do Niemiec.
26.IX.1948 |
Na początku 1944 roku Niemcy w Różanie podali do wiadomości, że kto dobrowolnie zgłosi się do pracy w Niemczech, będzie mógł zabrać rodzinę i ręczny bagaż. Zastanawiałem się, czy z tego nie skorzystać, bo zbliżał się front. Niemcy się cofali i od czasu do czasu ruskie samoloty bombardowały Różanę, w której stacjonowała kompania wojska do walki z partyzantami. Dwóch sierżantów, z których jeden w cywil u był nauczycielem, zajmowało jeden pokój naszego mieszkania i często z nimi rozmawiałem. W czerwcu 1944 roku to wojsko miało wyjechać na Pomorze. Poszedłem do dowódcy i poprosiłem, aby nas zabrał. On się zgodził. Mówiłem, że mam koło Starogardu rodziców, a on dość życzliwie odnosił się do Polaków. Nie chciałem przeżywać frontu i byłem przekonany, że wojna skończy się przegraną Niemców na linii Wisły. Dlatego spakowaliśmy swój ręczny bagaż i pojechaliśmy ciężarówką z bagażem Niemców.
Okazało się, że wojsko zatrzymało się w Płońsku, a nam dowódca po paru dniach dał przepustkę i bilety kolejowe do Zblewa.
...
{38}
Edmund Dywelski Bytonia,
dnia 27.12.1990r.
|