* * *
Leon hr. Potocki
(Bonawentura s Kochanowa)
WSPOMNIENIA
o Swisłoczy Tyszkiewiczowskiej,
Dereczynie i Różanie
Petersburg
1910
Podał do druku oraz przedmowę i życiorys skreślił Michal Federowski
TREŚĆ
Wstęp
Dedykacja
I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zaczęło)
I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zakończenie)
II. Dereczyn
III. Różana (Tę część patrz w tłumaczeniu językiem rosyjski.)
RóŻANA
[«Kwartalnik Litewski», 1910, № 5 stronice 145-160.]
Roku 1834, przy końcu czerwca, jadąc
z Brześcia Litewskiego do Słonima, zajechałem na nocleg do
Różanej. Ponieważ był to dzień targowy, karczmy chłopstwem
przepełnione zastałem. Zawołałem faktora i kazałem sobie stancję
wyszukać w prywatnym domu, co gdy, jak to mówią, na jednej nodze
dopełnił, wysiadłem z bryczki przed małym drewnianym dworkiem,
będącym własnością Daniłłowicza, dawnego sługi ks. kanclerza
Sapiehy. Gospodarz osiemdziesięcio-kilkoletni starzec, w
płóciennej kapocie i słomianym kapeluszu, przyjął mnie u drzwi
swojego domu i wprowadził do izby biało wytynkowanej, czysto
wymiecionej. Tapczan, kilka sosnowych zydelków, ława między
kominem a piecem, stanowiły sprzęt cały. Na ścianach
pozawieszane obrazki święte: N. P. Żyrowickiej, Ostrobramskiej i
św. Kazimierza, patrona Litwy. Na oknach stały doniczki z
gieranjum, miesięczną różą i kanną indygą. Roztasowawszy się w
mojej kwaterze, kazałem nastawić samowar, a zrobiwszy herbatę,
zaprosiłem na nią Daniłłowicza.
— Ojcze, — rzekłem do niego, — już
dawno żyjecie na świecie, dawne pamiętacie dzieje.
— Mój jegomość — odpowiedział
starzec, — kto dziewiąty krzyżyk wnet skończy, wiele widział,
wiele zapamięta, wiele żałuje, a jeżeli jeszcze czegoś sobie
życzy, to chyba wiecznego spoczynku.
W mojej młodości służyłem wojskowo
podczas konfederacji Barskiej, w chorągwi pana podczaszego
Potockiego, co to był żonaty z Sapieżanką; gdy się wojna
skończyła, wróciłem do Litwy i wszedłem do dworu ks. kanclerza
Aleksandra Sapiehy, — Panie świeć nad jego duszą! Wroku 1794,
zaciągnąłem się na nowo do żołnierzy, ale ranny, o żebraczym
chlebie, dostałem się napowrót do Różany. Dawnych panów już przy
życiu nie zastałem; z całej chudoby pozostał mi ten dworek z
ogrodem i dwieście złotych dożywotnej pensji, którą od ks.
Franciszka, syna dobrodzieja mojego, regularnie pobierałem, ale
równo z jego śmiercią utraciłem i ten ostatni do życia zasiłek.
Odtąd chociaż są jeszcze kartofle w garnku, braknie do nich
okrasy.
Po herbacie, chcąc korzystać z
ostatnich chwil zniżającego się ku zachodowi słońca, poszedłem z
Baniłłowiczem obejrzeć dawny sapieżyński pałac. Skorośmy weszli
do środka obszernego gmachu: — „tu, niegdyś — rzekł stłumionym
głosem Daniłłowicz, — mieszkali przez parę wieków panowie
antenaci panów moich, starożytna Sapiehów rodzina; tu mieszkał
książę kanclerz, tu się syn jego urodził, nosiłem go na ręku,
nie spodziewałem się, że go przeżyję!
Jerzy Sapieha wojewoda mścisławski,
z Izabelli Połubińskiej, miał syna Kazimierza i trzy córki:
Benedyktę za Mikołajem Radziwiłłem wojewodą nowogródzkim,
Krystynę za Tyszkiewiczem i Annę za Szczuką. Z powtórnego zaś
małżeństwa z Sołtanówną, spłodził jedną córkę, Katarzynę,
dziedziczkę dóbr Różany, Kretyngi i t. d. wydaną we dwadzieścia
lat po śmierci ojca za Józefa Massalskiego, podczaszego
litewskiego. Katarzyna Sapieżanka, pozostała sierotą bez ojca i
matki, wychowała się przy siostrze Radziwiłłowej, od niej wyszła
za mąż. Chociaż byłem podówczas kilkoletnim dzieciakiem,
pamiętam, kiedy pani wojewodzina nowogródzka przeprowadzając
państwa młodych do Lachowicz, rezydencji hetmana Massalskiego,
zatrzymała się w Różanie, gdzie ją przyjmował wraz z całem
weselnem towarzystwem, Kazimierz Sapieha, starosta wołyński,
brat stryjeczny panny młodej. Pamiętam owe fety, uczty, tańce,
fajerwerki, a jeżeliby mnie w czem dziecinna pamięć nie
dopisywała, wraziły się w nią częste o tem samem opowiadania
rodzica mojego.
Było to w roku 1752, w Różanie, na
początku miasta; od tej właśnie strony skąd pan przyjechałeś,
wznosiła się tryumfalna brama przystrojona we wszelkie insygnia
szczęśliwego hymenu, z połączonemi cyframi i herbami
skoligaconych z sobą węzłem małżeńskim rodzin. Pochód cały
poprzedzała sotnia sapieżyńskich Bośniaków, za nimi szła
nadworna kapela, przygrywając na dętych instrumentach
uroczystego marsza; dalej koniuszy z masztelarzami konno, potem
laufry piechotą, za temi pani wojewodzina nowogródzka z panią
podczaszyną litewską, siostrą swoją, w otwartej landarze, całej
wyzłacanej, ciągnionej sześciu hiszpańskimi dzianetami, białemi
jak mleko. Za pojazdem stało dwóch pajuków i hajduk, a po każdej
stronie, po jednym małoletnim paziu, przyczepionym na stopniu,
wszyscy w sapieżyńskiej barwie. Przy pojeździe prawego boku,
jechali konno: pan wojewoda nowogródzki z Kazimierzem Sapiehą,
gospodarzem miejscowym, otoczeni pierwszymi dygnitarzami Litwy;
z lewego boku, pan podczaszy Massalski, w towarzystwie licznego
grona najdorodniejszej młodzieży. Długi szereg różnorodnych
pojazdów ciągnął się z tyłu, a na samym końcu oddział piechoty
regimentu sapieżyńskiego imienia, zamykał ów godowy orszak.
Różana (Z Alb. Napoleona Ordy) |
Kiedy wyjeżdżali na dziedziniec
pałacowy, zagrzmiały armaty. Przed gankiem powitał młodą parę
Michał Massalski, hetman polny, a uściskawszy syna i synowę, gdy
mu do nóg upadli, udzielił ojcowskiego błogosławieństwa. Poczem
wyszedł na ich spotkanie ks. Michał Radziwiłł, hetman wielki,
wielkiego ks. litewskiego, wraz z małżonką swoją, ostatnią z
książąt Wiśniowieckich, a podawszy rękę pannie młodej,
wprowadził ją przy odgłosie muzyki do wspaniałych komnat
różańskiego pałacu. W drugiej parze szła za niemi ks. hetmanowa
z panem podczaszym Massalskim. Nie będę panu szczegółowie
opisywał owych traktamentów, biesiad, tańców, zabaw rozmaitego
rodzaju, dosyć powiedzieć, że trwały z parę tygodni; pół Litwy
się na nie zjechało, a ponieważ niepodobieństwem było pomieścić
wszystkich w pałacu, cała ludność Różany wyniosła się do
poblizkich wiosek, a w domach miejskich, oczyszczonych i
wyporządkowanych, ulokowano przyjezdnych. Podczas, gdy we dworze
karmiono gości samemi łakociami, najdroższe wina i miody lały
się fontanną, dla służby pieczono codziennie całkowite woły,
barany, cielęta i wieprze. W stajni kilkaset koni przyjezdnych
stało na pańskim obroku.
Ach! panie dobrodzieju, inne to
wtedy były czasy, inni też ludzie, inaczej się żyło! Dawniej
każdy szlachcic, byle karmazynowy, w kontuszu z sajety, w
złocistym pasie, z czapką na bakier, przy karabeli, wyglądał jak
magnat, dziś każdy magnat w kusej sukni, z obciętemi połami, w
ciasnym kapelusiku i w ważkich pluderkach, wygląda tak jak nam
malują djabła, lub tak, jak komedjant, co za pieniądze sztuki na
teatrze odgrywa. O tempora o mores! Po owych sapieźyńskich
fetach o których bardzo długo po pańskich dworach i po
szlacheckich dworkach tak jak o bajecznym królewiczu i o
zaczarowanej księżniczce opowiadano, pan hetman Massalski zabrał
z sobą do Lachowicz syna i synowę. Prócz Pani wojewodziny
nowogródzkiej, której było boleśnie rozstawać się z siostrą,
nikt nowożeńców nie odprowadzał, bo jeżeli hetman nie miał
zwyczaju zapraszać, mało też kto i to chyba dla interesu do
niego zawitał. Tu jeszcze dodać należy, że owe młode stadło, tak
dobrane co do wieku, majątku, znakomitości rodu, niedługo
używało szczęścia, chociaż mu je wszystko zdawało się
wróżyć.....
Pan podczaszy Massalski,
nieszczęsnem zrządzeniem losu, zmysły utracił, żona jego po
długich staraniach i trudnościach, dopiero za wdaniem się ks.
kanclerza Czartoryskiego, otrzymała rozwód, ale powtórnych
związków małżeńskich nie zawarła i młoda umarła. Mąż jej w
stanie obłąkania przeżył lat dwadzieścia. Starzec, czy zmęczony
długim opowiadaniem, czy znękany smutnemi wspomnieniami, zamilkł
i na dalsze moje zapytania, gdy zaprzestał odpowiadać, szanując
milczenie, pochodzące z głębokiego uczucia, wyszedłem na
dziedziniec pałacowy. Cały był zarośnięty trawą, po której pasły
się kozy, w ogrodzie szpalery wycięte, fruktowe drzewa
zdziczałe; zamiast kwiatów, zielska i chwasty; stawy powyrywane,
kanały bez wody, a pośrodku tego powszechnego zniszczenia gmach,
przypominający ieszcze na zewnątrz czem był przed laty, na
wewnątrz.... przerobiony na fabrykę! W cóż się obróciły owe
komnaty napełnione całym przepychem wschodu i zachodu? Gdzie ów
liczny zbiór rzadkich książek, bogata zbrojownia? Gdzież pokoje,
do których uczęszczali prymasi, biskupi, kanclerze, hetmani,
wojewodowie, najpierwsi magnaci w kraju? Dziś, odrapane z
kosztownych obić, ogołocone ze złoconych lamperji, mieszczą
warsztaty!
Powiadają, że „ciekawość pierwszym
stopniem do piekła", — czy tak jest, nie ręczę, bo tyleż ludzi
codziennie po tych stopniach schodzi, że choć jeden byłby
doszedł i doniósł nam co się tam dzieje, a tym sposobem może z
ciekawości wyleczył. Nim to jednak nastąpi, ciekawy będąc, z
jakiego powodu Massalski zmysły utracił, (o czem słyszałem
tylko, jak to mówią, „piąte przez dziesiąte"), pomimo, ze
nazajutrz wyjechać miałem z Różany, zatrzymałem się dzień dłużej
i dowiedziałem o tyle, o ile po upływie lat ośmdziesięciu może
dojść do nas prawda nieoszpecona potwarzą zazdrości, nieskalana
jadem zawiści, wytrawiona probierczym kamieniem czasu.
Dobrze ktoś powiedział, iż kraj nasz
był zawsze podobny do zajezdnej karczmy, na wszystkie wiatry
otwartej, do której każdy kiedy chciał zajeżdżał, najadł się,
napił do woli. Gdzie ani morskie nadbrzeża, ani stromych gór
pasma nie zabezpieczają granic, tam je łańcuchem obronnych
fortec zastąpić wypada. Tej przezornej strategji wszystkie się
prawie narody trzymają; jedni tylko ojcowie nasi, zdania tego
nie dzielili, powtarzając, iż: „pierś odważna i szabla w ręku
najlepszą zasłoną i obroną". Prócz słabych murów, okrążających
niegdyś Kraków, Warszawę, Lwów, prócz Częstochowy, którą jedynie
opieka Przenajświętszej BogaRodzicy cudownie ocaliła od Szwedów,
prócz Kamieńca Podolskiego, utraconego przez Michała Korybuta
Wiśniowieckiego, przez Sobieskiego nawet nie odzyskanego i
dopiero traktatem Karłowickim Polsce przywróconego, prócz
nadniemeńskich warowni nie litewskich przeciwko krzyżakom, ale
raczej krzyżackich przeciwko Litwie, jeżeli w kraju naszym
widzimy dotąd szczątki dawnych zamków, były to polskich magnatów
dwory obwarowane przez nich samych od napadu Tatarów, a
szczególniej od najazdu przeciwnego sobie, a nieraz możniejszego
od siebie sąsiada. Do tego rzędu obronnych zamków, należały
Lachowicze, położone nad rzeką Darew, w dawnem województwie
nowogródzkiem. Jan Karol Chodkiewicz, hetman wielki, wielkiego
ks. litewskiego, dziedzic Lachowicz, skąd się pisał hrabią,
zamienił mieszkalny swój dwór w silną warownię, uchodząca nawet
za jedną z najmocniejszych w Polsce. Wnet po jego śmierci,
Lachowicze przeszły do Sapiehów.
Za panowania Jana Kazimierza, w roku
1660, kniaź Chowański, z wojskiem cara Alexego Michajłowicza
podstąpił pod Lachowicze, miasto spalił, a twierdzę przez sześć
miesięcy oblegał. Bronił jej dzielnie Michał Judycki wojski
rzeczycki, ale byłby nakoniec musiał uledz przemocy, bo mu już
prochu i żywności nie stało, gdyby Paweł Sapieha, hetman wielki
wielkiego ks. litewskiego wraz z Stefanem Czarnieckim, wojewodą
ruskim, po odniesionem zwycięztwie pod Połonką, nie byli
uderzyli na obóz Chowańskiego, z czego korzystając Judycki,
zrobił wycieczkę, i nie mało dopomógf do oswobodzenia Lachowicz.
Jan Chryzostom na Gosławach Pasek, opisując to wojenne
wydarzenie, tak się wyraża:
.....„Wjeżdża tedy Czraniecki do
Lachowicz, w dzień N. Panny, wyszli przeciw niemu
processionaliter zakonnicy, szlachta, szlachcianki i kto tylko
był w owem ciężkiem oblężeniu. „Witaj! — wołają — zawitaj
niezwyciężony wodzu, zawitaj od Boga nam zesłany obrońco! Byli i
tacy, osobliwie z białych głów co wołali: „Zbawicielu nasz!"
Zatulał czapką uszy, niechcąc owego słuchać pochlebstwa. Kiedy
zaś po nim wjeżdżał Sapieha, połowy tego aplauzu nie było, tylko
proste powitanie, choć to jego własne dziedzictwo. Zsiadł tedy
do kościoła. Dopieroż Te Deum laudamus, dopieroż tryumf! Z armat
bito, aż ziemia drżała, a potem nabożeństwo śliczne, kazania,
gratulacje, dzięki Bogu za dobrodziejstwa i wszędzie pełno
radości pomieszanej z płaczem, bo tam wszyscy magnatowie z
księstwa litewskiego, do tej fortecy posprowadzali się byli.
Nasprowadzał tedy Sapieha armaty zdobycznej siła do Lachowicz,
one śliczne spiżowe wszystko i jednego działa nie obaczył
żelaznego. Czarniecki posłał ich do Tykocina dwadzieścia kilka,
przyłączywszy do swojej dawnej dwie zdobyczne srodze długie i
nośne".
W roku 1706, kiedy Karol XII-ty
zajmował w Litwie okolice Grodna, wojska zaś Piotra Wielkiego
wzmocnione kozakami
Mazepy stały na zimowych leżach od
Mińska do Lachowicz, twierdza ta, po walecznej obronie, poddała
się Szwedom. W roku 1709, Grzegorz Ogiński, hetman wielki
wielkiego księstwa litewskiego, wsparty posiłkami rosyjskiemi,
obiegł Lachowicze, ale napadniony od przemagającej siły
Aleksandra Sapiehy, marszałka wielkiego litewskiego,
trzymającego się strony Leszczyńskiego, po krótkiej walce musiał
się cofnąć, zostawiwszy zwycięzcom cały sprzęt wojenny. Za
panowania Stanisława Poniatowskiego, podczas konfederacji
Barskiej, niejedna zaszła utarczka pod murami lachowickiej
twierdzy. Odtąd zwolna upadać zaczęła, a dzisiaj zaledwie ślady
po niej pozostały.
Od Sapiehów Lachowicze przeszły do
Massalskich. Ks. Michał hetman, założył w nich rezydencję swoją;
syn jego i spadkobierca Ignacy biskup wileński zamienił je z
rządem na dobra w księstwie Źmujdzkiem i w województwie
wileńskim położone.
Uchwałą sejmu grodzieńskiego, z 1793
roku, Lachowicze dostały się lennem prawem Kossakowskim, za sumę
im należną od Rzeczypospolitej. Ród ks.ks. Massalskich chociaż
od kniaziów ruskich początek swój bierze, nie słynął nigdy
znakomitemi czynami, ani wielkiego znaczenia i dostaków nie
posiadał. Ks. Michał pierwszy sobie samemu winien ogromną
fortunę, którą dzieciom zostawił i dostojeństw jakich dostąpił.
Ambitny i chciwy, co zażądał otrzymał, bądź żelazną wolą, bądź
za pomocą przychylnych okoliczności, z których korzystać umiał.
Panował u nas podówczas August III, były to czasy
trzydziestoletniego pokoju, czyli raczej letargicznego uśpienia;
Massalski też został kasztelanem wileńskim, a następnie „wielkim
hetmanem pokojowym", jak go wtedy zwano. Opowiadał sam, że kiedy
zawakowały pieczęć i buława w. ks. litewskiego, we śnie zdało mu
się, że je naprzemian podrzucał, pieczęć upadła na ziemię, a
buława została mu w ręku. Czy sen dał mu myśl starania się ojej
dostąpienie, nie wiem, to tylko pewno, że się wkrótce ziściło.
Uchodził za bardzo rozumnego gospodarza, ale rozum jego na tern
tylko pono zależał, aby dopiąć co przedsiębrał, a gospodarstwo,
aby zbierać grosz do grosza. Wzrostu był bardzo małego,
kompleksji nadzwyczaj chudej, doskonałego jednak zdrowia.
Najwięcej się cieszył z tego, że sukna nakontusz o jeden łokieć
mniej od ks. Karola Radziwiłła potrzebował, a na doktora i
aptekę przez całe życie nic nie wydał. Skąpstwo jego do tego
dochodziło stopnia, że po mszy Św., której zawsze z wielkim
nabożeństwem słuchał, idąc przez kościół powtarzał: „Panie Boże
Wszechmogący, ofiaruję tę modlitwę na podniesienie kościoła
świętego katolickiego, a mnie daj talarów bitych, holenderskich
conajwięcej, Amen!" Nadzwyczaj lubił pieniądze i w późnej
starości bawił się po całych dniach, wygładzaniem dukatów i
przemywaniem talarów. Przy łóżku jego stała spora beczka
napełniona dukatami, tak misternie ułożonemi, że chociaż jedna
strona beczki była odkrytą, dostać ich ztamtąd nikt nie mógł.
Asystencja hetmańska, składająca się
z kilku towarzyszy i kilkunastu szeregowych źle płatnych i
najgorzej karmionych, ułożyła sobie następującą litanję:
„My do Połongi — krupnik za nami!
My do Myszy — krupnik za nami!
My do Słonima — krupnik za nami!
Od kotła czarnego, wybaw nas Panie!
Od hetmana naszego, uwolnij nas
Panie!"
Nie bywał u nikogo w sąsiedztwie,
chcąc się ustrzedz od rewizyt, ale obawiał się nadewszystko
odwiedzin ks. Karola Radziwiłła, który otoczony przyjaciółmi i
sługami, zawsze w drużynie do stu osób wynoszącej, do sąsiadów
zajeżdżał.
Razu pewnego, Massalski siedział sam
jeden w swoim pokoju, wtem dają mu znać, że jedzie ks. Karol
Radziwiłł z całą zgrają myśliwych i ogromną psiarnią. Zrywa się
z miejsca, chce uciekać, lecz dokąd? Wygląda przez okno,
dziedziniec pełen ludzi, obaczą! uchodzić do dalszych pokojów
niesposób, gdyż żadne drzwi nie zamykają się na zamek. Byłby się
schował do kufra, gdyby nie obawa, że się może w nim udusić;
byłby wlazł w komin, ale się na nim ogień palił. W tak
krytycznem położeniu, nie traci bynajmniej głowy, wybiega na
korytarz i zamyka się w miejscu najmniej czystem z całego
domu.....
Książe „Panie kochanku", zaledwie
zsiadł z konia, ostrzeżony przez sobie przychylnych, idzie zaraz
trop w trop za hetmanem, stanąwszy w samych drzwiach kryjówki: —
„Proszę otworzyć!" — zawołał. Milczenie. — Proszę otworzyć! —
powtarza — bo drzwi wysadzę. — Na takie oświadczenie, Massalski,
nie czekając dłużej, otwiera i wychodzi, a Radziwiłł, jakby
zdziwiony cofa się o kroków kilka i jeden drugiemu kłania się,
jeden drugiego przeprasza!
— „Mówili mi, że pana nie masz w
domu" — odzywa się gość wesoło. —
— „Jestem" — odpowiada gospodarz
żałosnym głosem.
— „Kiedy tak. — dodaje tamten, — to
się zapraszam do waszmości na trzydniówkę, podczas której
popolujem, jeżeli łaska, w jego kniejach, w spiżarni i piwnicy!"
— „I owszem, proszę do środka," —
wyrzekł przerażony w. hetman w. ks. litewskiego tak cicho, że
słów jego zaledwo można było dosłyszeć.
Książe Massalski odziedziczył po
ojcu niewielką fortunę, doszedł jednak do wielkich dostatków
jedynie przez posuniętą do najwyższego stopnia oszczędność,
powiem nawet skąpstwo. Otoczony nielicznym dworem, odmawiał
sobie nietylko wygód życia, ale nawet potrzeb i tego wszystkiego
co wymagała po nim znakomitość imienia i wysoka ranga jaką
piastował. Ściany lachowickiego jego zamku były nagie, meble
nadzwyczaj skromne, służba chodziła w szarakach i tylko podczas
pobytu w stolicy, lub podczas sejmów, wdziewała na siebie
liberją hetmańską, przez cały ciąg życia pana swego
nieodnawianą. Raz na dzień jadał, a stół jego składał się
niezmiennie z zupy i dwóch potraw, choćby najrzadszy i
najdostojniejszy gość do niego zawitał; i wtedy dopiero
występowała jedna butelczyna cienkiego wina, gdyż zwykle pił
tylko wodę, jak utrzymywał „dla zdrowia." Kiedy gdzie wyjeżdżał,
to czterokonną kolaską; na stajni trzymał nie więcej nad
dwanaście koni, wierzchowca żadnego, bo należał do tego rzędu
hetmanów, co nigdy nie siadają na koń. Umarł w 1769 roku, mając
lat przeszło 80 życia.
Pomimo tak obrzydłego przywiązania
do pieniędzy, oddać mu trzeba sprawiedliwość, że był uczciwym i
zacnym człowiekiem, żył z sąsiadami w nieznanej panom tamtego
wieku zgodzie i pokoju. Nikogo nie krzywdził, owszem,
najczęściej sam był skrzywdzonym w gruntach, lasach i
sianożęciach. Skoro który z jego sąsiadów zaprowadził z nim spór
o granicę, natychmiast używał komornika dla odgraniczenia się od
napastnika, występując zawsze z tej zasady, że lepiej cokolwiek
stracić, niż pokój z sąsiadami naruszyć. Taki sposób
postępowania ośmielał niekiedy do najdziwaczniejszych wymagań.
Pan Toplański, niedaleko mieszkający od Lachowicz, dziedzic
bardzo szczupłego folwarku, dopominał się u hetmana piętnastu
włók lasu. „A. do trzech śmierci. — zawołał — niechby o dwie,
lub trzy, to możnaby się pomiarkować, ale piętnaście!.....
Napróżno pan Siewruk, jeneralny
plenipotent zapewniał, że w prawie przedanem pan Toplański ma
zaledwie trzy włóki całego obszaru, hetman kazał wydzielić
cztery, „dla utrzymania — jak mówił — spokojności sąsiedzkiej".
Pożyczał pieniądze każdemu o nie proszącemu na procent prawny,
ale nigdy nie protestował znacznej sumy, tylko zaliczał pożyczkę
zdawkową monetą, warując sobie oddanie grubą lub złotem.
Szlachta drobna, a przedewszystkiem żydki, korzystali z tego
kredytu, jedni i drudzy pewno nie nąjrzetelniej się uiszczali, a
hetman czy nie lubił, czy raczej się wstydził dochodzić prawem
drobnych należności.
Pan hetman z Wołłowiczówny miał
trzech synów i córkę. Starszy jego syn Jan, starosta sądowy
grodzieński, a następnie podskarbi nadworny w. ks. litewskiego,
ożenił się z ks. Antoniną Radziwiłłówną, krajczanką litewską i
miał z niej syna Józefa i córkę Helenę. Syn jego Józef, szef
pułku 6-go piechoty litewskiej, wychowany w Paryżu, o nim to
powiedziano, że „i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu"; był bowiem
nietylko głupi, ale wielce rozpustnego życia. Żonaty także z
Radziwiłłówną Józefą, siostrą ks. Karola wojewody wileńskiego,
umarł bezdzietnie, żona zaś jego wyszła powtórnie za mąż za
Michała Grabowskiego, koniuszego litewskiego. Na nim się
zakończyła linja męzka Massalskich.
Helena, córka Jana podskarbiego,
była naprzód za ks. de Ligne, a następnie za Wincentym Potockim,
podkomorzym koronnym. Drugim synem hetmana, był Ignacy
Massalski, biskup wileński; trzecim, Józef, podczaszy litewski,
żonaty z Sapieżyną; jedyną zaś córką, Katarzyna Massalska,
która, wbrew woli brata starszego, wyszła za mąż w r. 1770, za
Józefa Niesiołowskiego, (podówczas jeszcze kasztelana
nowogródzkiego) przez co dała powód do długiego i gorszącego
procesu posagowego. Wszakże na końcu, całe dziedzictwo po
Massalskich, o ile od marnotrawstwa biskupa wileńskiego
pozostało, weszło w dom Niesiołowskich. Z kolei, Ksawery
Niesiołowski, syn Józefa kasztelana i Katarzyny Massalskich,
całą fortunę roztrwonił.
Józef ks. Massalski, podczaszy
litewski, młodą swoją małżonkę prosto z Różany do Lachowicz
zawiózł. Stary hetman przyjął syna i synowę z ojcowskiem
błogosławieństwem, ale ani uczt weselnych, ani tańców, ani
uroczystych obchodów nie wyprawiał. Nie usłyszano w lachowickim
zamku głośnych oznak radości, bicia z armat, muzyki, wiwatów,
nie sproszono dygnitarzy i obywatelstwa, wszystko się cicho,
spokojnie, bez kosztów odbyło, a prócz księżnej wojewodziny
nowogródzkiej, starszej siostry pani podczaszyny, nikt z obcych
nie odprowadzał młodej pary. — Któżby uwierzył, że to były
przenosiny magnackie. Sapieżanki, wydanej za mąż za ks.
Massalskiego hetmańskiego syna.
Podówczas kojarzyły się małżeństwa,
niezawsze za pociągiem dwóch serc zbliżonych do siebie obopólną
skłonnością, ale raczej za wolą rodzicielską, przez wzgląd na
stosunki towarzyskie, najczęściej bądź dla zjednoczenia, bądź
wzmocnienia rozdwojonych lub osłabionych stronnictw, czasami zaś
dla widoków majątkowych. Rodzice postanawiali, a dzieci bez
szemrania spełniali ich wolę i dziwnem zrządzeniem losu, takie
stadła po większej części szczęśliwemi były! Pochodziło to
zepewne stąd, że młodzież, w zasadach cnót i moralności
wychowana pod okiem rodziców, od nich przykład dobrego brała;
nie rozromansowana czytaniem książek drażniących wyobraźnię,
jeszcze się od zepsucia chroniła.
Pod takiemi-to wróżbami odbył się
ślub Sapieżanki z Massalskim; młodzi się prawie nie znali, ale
Sapiehowie mieli na widoku ogromną fortunę hetmana, on zaś
pragnął się skoligacić z jedną z najpotężniejszych rodzin w
kraju. Kiedy podczas uczt różańskich zgromadzona Litwa
spełniając młodej pary zdrowie, szczęścia im życzy, szczęście
przepowiada, niestety! całkiem przeciwnie stać się miało.
Katarzyna Sapieżanka, wychowana przez jedną z tych matron
polskich, która do dawnych cnót rodowych łączyła wykształcenie
umysłowe wyższe nad wiek, w którym żyła, po matce odziedziczyła
wszelkie przymioty duszy i ciała, ugruntowane w młodości przez
starszą wiekiem siostrę.
Józef Massalski początkowe
wychowanie odebrał w domu, następnie pobierał nauki u Jezuitów w
Wilnie. Dla młodego, człowieka dom rodzicielski podczas
szkolnych wakacji jest rajem, ale dla Józefa Massalskiego,
kilkotygodniowy pobyt w Lachowiczach. był ciężką koniecznością.
Nie było już matki, któraby wracające dziecko po tak długiem
niewidzeniu przytuliła do serca z pieszczotą i miłością
przyjęła; — Ojciec zajęty gospodarstwem, a raczej ciągłem
nagromadzaniem zbiorów, nie uważał prawie na niego; dom był
pusty, cichy, nudny, a jeżeli panicz znalazł w nim jaką
rozrywkę, to jedynie w towarzystwie sług i dworskich, którzy mu
pochlebiali, potakiwali a niczego dobrego nauczyć nie mogli. Z
podwładnemi „za panie brat"; we właściwem zaś towarzystwie
nieśmiały, o ile mógł od niego unikał. Skąpstwo ojca wyrobiło w
synie odrazę do pieniędzy, rozwinęło pociąg do marnotrawstwa.
Jedyną jego zabawą stało się polowanie, a przepędzając dnie całe
w puszczach i lasach, przyzwyczaił się do hulaszczego życia, w
niem zasmakował i nie jedną noc przepędził przy kielichu z
kartami w ręku. Nadużycie trunków nadwerężyło zawczasu jego
zdrowie, gra przymusiła do zaciągania długów, co przychodziło z
łatwością spadkobiercy tak wielkiej fortuny. Popędliwego
charakteru, hamować się nie umiał i to się stało powodem
nieszczęśliwego losu jaki sam sobie zgotował. Takiemu to
człowiekowi wojewodzina nowogródzka, powierzyła przyszłość i
szczęście swojej siostry.
Przyjazd Józefa Massalskiego z żoną
do Lachowicz nie zmienił w niczem dawnego trybu życia. Stary
hetman nie otworzył podwojów swojej rezydencji, nie dodał ani
jednej potrawy do codziennego obiadu, nie starał się niczem
uprzyjemniać życia młodej synowej.
Mąż jej polował lub biesiadował za
domem, czasami raz tylko na tydzień do żony powracał, a
Katarzyna Massalska, zamieszkując całe jedno skrzydło
lachowickiego zamku, przechadzając się samotnie po ogromnych a
pustych komnatach, tęskniła za siostrą, za rodzeństwem, za owemi
krótkiemi chwilami swego panieństwa, swobody, szczęścia, których
zaledwo skosztowawszy, i już się więcej z niemi napotkać nie
mogła.
Ks. Karol Radziwiłł, „Panie kochanku", w słuckiej puszczy
wielkie wyprawiał łowy. Przez dni kilka zjeżdżali się do
Nieświeża obywatele z województw: wileńskiego, trockiego,
nowogródzkiego, mińskiego i nawet z odleglejszych stron kraju.
Tam, obok Sapiehów, Ogińskich, Paców, Rzewuskich, Czapskich,
zebrała się liczna Radziwiłłów rodzina, przybył z Murachwy
Joahim Potocki, podczaszy litewski, przyjaciel od serca ks.
Karola, Hieronim Wielopolski, wielki koniuszy koronny z
Pieskowej skały, ks. Sanguszko ze Sławuty, Lubomirski z Opola.
Jan Klemens Branicki hetman wielki koronny zapraszającemu go od
Radziwiłła dworzaninowi odpowiedział: — „nie będę Moja panno"(1)
— bo sam oczekuję lada chwila na królewicza Karola, mającego u
mnie polować w zakątkowskich lasach." Nie przyjechał Sułkowski,
wymawiając się nawałem spraw publicznych, ale ofiarował księciu
w darze, jako wielką osobliwość, kilka par susłów. Radziwiłł
chcąc dar darem Sułkowskiemu odpłacić, posłał mu czterech
wyuczonych niedźwiedzi, wyrażając się w dziękczynnym liście: „iż
za wielkopolską zwierzynę, uprasza o łaskawe przyjęcie
litewskiej;" — daleko, jednak gorzej na tern wyszedł, bo
podczas, gdy niedźwiedzie zgrabnym swym tańcem zabawiały dwór
pana na Rydzynie, susły uciekły z klatek i tak się rozmnożyły w
okolicach Nieświeża, iż wnet dla poczynionych przez nie szkód,
na przestrzeni włók kilkunastu zaprzestano pola zasiewać.
____________________________
1) Takie hetmana zwykle było
przymówisko.
Hetman Massalski nie zawitał do
Nieświeża; może się i lękał, aby Radziwiłł, po ukończonych
łowach w Słucczyźnie, na przekorę, nie zaprosił się do niego z
towarzystwem myśliwskiem. Zastąpił go syn, Józef, cześnik
litewski, przyprowadziwszy z sobą całą psiarnię, a szczególniej
ową smycz potrójną olbrzymich chartów, o których bajeczne
opowiadano popisy.
Ogromny zamek Radziwiłłowski nie
mógł pomieścić zaproszonych gości; niejeden z przyjeżdżających
stanął w mieście, a za miastem niby wojene obozowisko, rozłożyła
się pod szałasami zgraja strzelców, szczwaczów, dojeżdżaczy,
oszczepników, tudzież parę tysięcy spędzonego ze wsi okolicznych
ludu na obławę. W sam dzień Św., Huberta rozpoczęły się łowy. O
świcie, ks. Radziwiłł w kontuszu zielonym, w czapce tejże samej
barwy, okolonej czarnym barankiem, ozdobiony orderem owego
patrona myśliwstwa, otrzymanym od elektora bawarskiego, wyjechał
konno z Nieświeża, otoczony gośćmi swoimi. Kiedy mu większa ich
część towarzyszyła na dzielnych rumakach, byli tacy. którzy z
tyłu pojazdami a nawet bryczkami jechali; była także i
partyzantów, że się tak wyrażę, nie mała czereda. Zagorzali ci
amatorowie, idąc z fuzyjką w ręku, przez pola i krzaki,
próbowali szczęścia, czy też czasami nie ubiją po drodze zająca
lub lisa. Półtoromilowy ostęp obrzucono parkami, za niemi
obława; strzelców porozstawiano i na odgłos trąbki książęcego
łowczego, 50 sfór ogarów spuszczono ze sforów. Już gon psów
powtórzony przez okoliczne echa rozległ się po puszczy, gęste
sypią się strzały, wtem z pośrodka kniei odezwał się huk
strzelby, ponowiony po krótkim przestanku.
Ks. Massalski dufny w swoją
zręczność i odwagę, a obeznany z położeniem miejsc w których
nieraz polował, opuścił był linję strzelców, poszedł w głąb
puszczy i zaledwo stanął na wybranem przez siebie stanowisku,
spostrzega ogromnego niedźwiedzia. Nieustraszony młodzieniec,
przypuściwszy go na kroków dwadzieścia, strzela i w bok trafia;
ten się przewraca, ale nie bawiąc powstaje i na dwóch łapach z
okropnym rykiem idzie na niego. Massalski nie traci głowy,
wystrzeloną broń rzuca, a schroniwszy się po za drzewem, dobywa
kordelasa i już się do zaciętej gotuje walki, gdy w tej chwili
słyszy za sobą wystrzał, kula mu koło ucha gwiznęła, a
niedźwiedź trupem pada. Skoro psy wyciągnięto z ostępu, strzelcy
zebrali się przy ogniskach dla pokrzepienia sił swoich
przygotowanem śniadaniem.
Wypadek Massalskiego stał się
przedmiotem ogólnej rozmowy. Jedni chwalą jego zimną krew i
odwagę, ale większa część mocno się dziwi, jak można nie zabić
niedźwiedzia o kroków dwadzieścia!
— „Nasz książę byłby go ubił na
miejscu" — odezwał się jeden z obecnych.
— „Cóż w tern osobliwszego, —
odpowiedział na to pan Gintyłł komornik, — wszakże tak się ma
dzisiejszy hetman Massalski do św. pamięci ks. Michała
Radziwiłła, przeszłego hetmana, a ojca naszego ks. Karola, jak
syn pierwszego do syna drugiego". Tymczasem pan podczaszy
Massalski, zbliżywszy się do swego wybawcy, gajowego
radziwiłłowskich lasów: — Mój bracie, — rzekł, podając mu garść
złota, — przyjm ten mały upominek odemnie i bądź zapewniony o
mojej wdzięczności."
— „Daruj książę, — przerwał mu
Radziwiłł, — ale mój sługa przezemnie tylko jednego
wynagrodzonym być powinien! Panie Sorwiłło, — ciągnął dalej
odwracając się do gajowego, — popisałeś się dzisiaj gracko, jak
na szlachcica, a trafnego i odważnego strzelca przystoi,
uratowałeś życie najbujniejszej latorośli hetmańskiego szczepu
ks. Massalskich". Te słowa wywołały powszechny uśmiech,
Massalski bowiem był wzrostu małego, szczupły, chuderlawy, rysów
twarzy nieregularnych, cery chorowitej. „Przekonany jestem —
dodał z pewnym rodzajem szyderstwa — iż hetman, pan również
hojny jak i najlepszy ojciec, obsypałby cię złotem, ale to nie
do niego tylko do mnie należy. Wypuszczam więc waszeci
dożywotniem prawem Snelcy — bród, zaścianek w Słucczyźnie i
rozkażę ci wypłacić z mojej szkatuły sto czerwonych złotych na
zaprowadzenie gospodarki". Gajowy rzucił się do nóg j. o. panu;
Massalski pobladł, może więcej niż przed niedźwiedziem i ze
złości wargi sobie zębami aż do krwi przyciął.
Łowy przeciągnęły się przez cały
tydzień. Rozmaitego gatunku zwierza ubijano bez liku, a co
wieczór, całe towarzystwo zasiadało wesoło do uginających się
pod ciężarem srebrnych półmisków stołów, przepełnionych
różnorodną strawą i zbytecznie dodawać, że jadło po myśliwsku, a
po radziwiłłowsku piło. Kiedy całe regimenta postawionych na
stołach butelek wypróżniono, wciągano do jadalnej sali beczkę na
kołach, srebrnemi obręczami okutą, a skoro z niej czerpiąc
kuflami, wyczerpano węgrzyna do dna, za pierwszą wjeżdżała druga
i trzecia dopóty, dopóki plac bitwy nie został usłany trupem.
Niezwalczeni rycerze, mając zawsze na swojem czele księcia
Karola, schodzili na dziedziniec zamkowy, tam rozebrawszy się,
stawali pod studnią, a oblani od głów do stóp przez służbę zimną
wodą, udawali się na spoczynek, przy odgłosie kapel śpiewając
chórem:
„U naszego Radziwiłła, Zawsze
szlachta tęgo piła A gdy trzeba tęgo bije, I wesoło sobie żyje!"
Podczas gdy w zamku nieświeskim
wesołość i ochota panuje, Józef Massalski, zaraz pierwszego dnia
owego niefortunnego dla siebie polowania, zamiast do Nieświeża
na noc, przez pola i lasy do Lachowicz powracał.
Niezadowolony z siebie i z drugich,
jechał sam jeden konno, zostawiwszy opodal za sobą swoją
asystencję; ulubione tylko i nieodstępne charty biegły przy
panu. Twarz blada, chmurne czoło, toczyła się w nim walka
rozdrażnionej miłości własnej z obrażoną dumą: upokorzenie
pierwszej, pragnęło zemsty, poniżenie drugiej, wywoływało
pogardę. Pogrążony w smutnych myślach, już do Lachowicz
dojeżdżał, gdy żebrak siedzący na początku mostu wiodącego do
bramy, ujrzawszy księcia a chcąc się z miejsca swego podnieść,
że był kulawy, a do tego może i napity, oparł się na szczudle,
szczudło usunęło, dziad padł jak długi pod nogi koniowi. Ten się
spiął, w bok skoczył, księcia z siebie zrzucił.
Rozjątrzony, zerwał się z ziemi i w
pierwszym impecie zapamiętałego gniewu, skinął na charty: „hejże
go ha!" — zawołał. — Ledwo tych słów domówił, psy na żebraka, —
kaleczą go, szarpią, rozdzierają, a chociaż w tej samej chwili
służba na ratunek przybiega, sam książę nieszczęśliwego broni,
już zapóźno — już żebrak trupem, a książę mordercą! Nieszczęsny
pędzi bez duchu do dworu, wpada do swego pokoju i w nim się
zamyka. Ale wieść dokonanego czynu wnet się rozeszła po zamku i
doszła do ojca i żony. Napróżno stoją pode drzwiami, napróżno
proszą, aby je otworzył. Nie otrzymawszy odpowiedzi, hetman do
najwyższego stopnia niespokojny, rozkazuje drzwi wysadzić.
Nareszcie wpada do środka i widzi syna nieruchomie siedzącego na
krześle, z opartą na ręku głową; śmiertelna bladość twarz jego
pokrywa i gdyby nie łzy sączące się kroplami z oczów, możnaby
mniemać, iż go opóściło życie. Wszelkich użyto sposobów ratunku
i pociechy; pocieszano, że żebrak żyje, wszystko napróżno...
Zdawał się nic nie widzieć. nie słyszeć, nie czuć. Przywołano
lekarza i gdy ten uznawszy konieczność krwi upuszczenia, brał
się do tego, przez roztwarte drzwi wpadły charty jeszcze krwią
zbroczone, pobiegły prosto do pana swojego, spięły się i zaczęły
go lizać po twarzy. Wzdrygnął się i przeraźliwym głosem —
„Ratunku!" — zawołał, poczem rzuciwszy się ku drzwiom, chciał z
pokoju uciekać. „Ratunku! — rozpaczliwie powtórzył. — kąsają
mnie, szarpią, wydzierają wnętrzności!" Charty wypędzono,
upuszczono krwi, mimo to nie odzyskawszy przytomności, raz na
zawsze zmysły utracił. Żona wywiozła go do Warszawy, stamtąd do
Berlina i Paryża, gdy jednak wszystkie środki lekarskie okazały
się bezskuteczne, po całorocznej wędrówce po obcych krajach, do
Lachowicz z nim powróciła.
Pomieszanie Massalskiego było
dziwnego rodzaju, znał wszystkich, rozumiał co do niego mówiono,
nigdy nic niedorzeczy nie powiedział, łagodny, powolny,
posłuszny wszystkim bez wyjątku. Były. jednak chwile, w których
zdawało się mu, że go psami szczują, wtedy wołając, „ratunku!" —
uciekał, krył się gdzie mógł i byłby może z okna wyskoczył,
gdyby go służba ściśle nie pilnowała. Wstawał rano i szedł
codziennie na most, gdzie żebrak był zaszczwany, tam chodził
bezustanku od jednego do drugiego końca, i napowrót aż do
obiadowej pory. Po obiedzie rozpoczynał na nowo swoją
przechadzkę, którą przeciągał do samego wieczoru.
Niewstrzymywała go od niej ani pora roku, ani stan powietrza.
Mniemaniem wielu domowników było, że
jakiś duchowny taką mu karę przeznaczył, inni utrzymywali, że
sam sobie tę pokutę zadał; byli i tacy, którzy mówili, że go
oczarował cech żebraczy lachowicki. W takim stanie przeżył
przeszło lat dwadzieścia.
Pewnego razu. przyszedłszy na most,
skoro się zbliżył do miejsca, gdzie przed laty zbrodnia dokonaną
została, ujrzał siedzącego żebraka, ale gdy ten opierając się na
szczudle powstał — „to on!" — przeraźliwie krzyknął i upadł na
ziemię. Zemdlonego podjęto, zaniesiono do zamku, gdzie wkrótce
potem skonał.
Księżna Katarzyna Massalska,
niewinna ofiara rodzicielskiej woli, dopóki mąż jej był przy
zdrowych zmysłach, chociaż najmniejszej oznaki przywiązania nie
odbierała, opuszczona, i samotna, wszystko bez szemrania
znosiła. Skoro mąż zmysły utracił, wzięła sobie za obowiązek,
pilnowanie, pielęgnowanie chorego. Po powrocie z zagranicy,
odjęto go zupełnie z pod jej dozoru, oddano w ręce lekarzy i
służby. Ujrzała się tedy niepotrzebną w domu, w którym ją
uważano za obcą i odjechała do siostry. Wówczas rozpoczęły się
nieporozumienia, zatargi, procesa między dwoma zniechęconemi do
siebie rodzinami. Wyprawa Massalskiej opartą była na kluczu
różańskim; bracia jej męża wychodząc z zasady że za warjata
urzędownie nie był uznanym, miał prawo władać majątkiem żony i
tym sposobem sami chcieli rozciągnąć swoją opiekę nad nim, żoną
jego oraz jej mieniem. Sapiehowie nietylko że się sprzeciwiali
temu, ale żądali, aby Józefa Massalskiego prawnie uznano
warjatem, aby mu z przypadającej ojcowizny przeznaczono pewien
dochód na utrzymanie, resztę pobierała żona. I kiedy obie strony
coraz bardziej jedna przeciwko drugiej się piętrzą, Massalscy
pozywają bratowę do ziemstwa nowogródzkiego, Sapiehowie idą do
konsystorza wileńskiego o unieważnienie małżeństwa. Sprawa
cywilna postąpiła do trybunału, duchowna do nuncjatury i
niewiadomo jakby się długo ciągnęła, gdyby nie była zaszła
kombinacja za pośrednictwem księcia kanclerza Czartoryskiego. Z
obu stron zrzeczono się wzajemnych pretensyj i Katarzyna
Massalska otrzymała rozwod. Po śmierci siostry swojej ks.
Radziwiłłowej, wojewodziny nowogródzkiej, osiadła w klasztorze
wileńskim Panien Bernardynek, świętego Michała, fundacji
sapieżyńskiej.
Tam, przepędziwszy lat kilka na
modlitwie i rozmyślaniu, w kwiecie młodości zeszła z tego
światu. Przy wstępie do życia wszystko zdawało się do niej
uśmiechać: fortuna otwierała jej swe skarby, znakomitość rodu
okalała ją blaskiem, umizg nadziei łudził obietnicą szczęścia,
droga po której iść miała usłaną była kwiatem. I cóż jej z tych
ułud i obietnic pozostało?
Na co się przydały dary fortuny,
chwała starożytnego imienia? Bolesne westchnienia uśmiech z ust
spędziły, mamidło szczęścia zniknęło, burza rozwiała kwiaty,
ciernie po drodze zostały, kielich goryczy wychyliła do dna!
Po śmierci Katarzyny Massalskiej,
Różana do Sapiehów wróciła.
Zatrzymałem się dni parę w Różanie,
a przechodząc po tych obszernych komnatach, nie powiem
opustoszonego ale raczej skalanego gmachu, jakaś tęsknota i
smutek ogarniały mój umysł. Wróciwszy do mojego mieszkania i
przepędzając wieczorną porę na zajmującej rozmowie z
Daniłłowiczem. przenosiłem się w ubiegłe czasy; zdawało mi się
że jeszcze żyję życiem ojców naszych, patrzę ich oczyma, i
sercem ich czuję...
Daniłłowicz pamiętał dobrze Józefa
Massalskiego i jego małżonkę; ks. kanclerzowi służył wiernie i
poczciwie przez cały Ciąg swego żywota. Syna jego i córki nieraz
piastował na ręku, widział Różane w całym blasku świetności i
doczekał się, niestety, jej schyłku, upadku, skalania...
Porównownjąc gruzy starożytnych
gmachów do pochylonego późną starością człowieka, pierwsze
pomyślałem, są niezatartym jeszcze pomnikiem przeszłości, drugi
źyjącem świadectwem tego co widział, zasłyszał, tego co było.
Oglądajmy pierwsze, wstrzymując się wszakże od popędów nadto
wybujałej fantazji, słuchajmy z uwagą roztaczanych przez
drugiego tradycji. Gruzy przetrwały wieki i jeszcze przetrwają,
człowiek umrze i oprócz czynów nic nie pozostanie po nim; gruzy
są szkicem, fotografją tego co istniało, człowiek księgą
niepisaną pamiątek. Gruzy nam przeszłość przybliżają, człowiek
nas w nią przenosi. Słuchajmy zatem opowiadań starych ludzi,
abyśmy je z kolei idącemu po nas pokoleniu powtarzać mogli.
Koniec.
* * * |