pict На главную сайта   Все о Ружанах pict
pict  
 

* * *

Leon hr. Potocki
(Bonawentura s Kochanowa)

 

WSPOMNIENIA
o Swisłoczy Tyszkiewiczowskiej,
Dereczynie i Różanie
 

 

Petersburg
1910

 

 Podał do druku oraz przedmowę i życiorys skreślił Michal Federowski

 

TREŚĆ

Wstęp

Dedykacja

I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zaczęło)

I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zakończenie)

II. Dereczyn

III. Różana (Tę część patrz w tłumaczeniu językiem rosyjski.)

WSTĘP

 

[«Kwartalnik Litewski», 1910, № 2 stronice 129-160.]

 

Istotny ruch około wydawania pamiętników wszczął się u nas w połowie ubiegłego wieku. Opublikowane po dziś dzień utwory z tej dziedziny literatury, przedstawiają po większej części fakty obyczajowo-historyczne, ze schyłku XVIII-o oraz pierwszej połowy wieku XIX-o, z życia Korony i bodaj źe w równej mierze Podola, Wołynia, Ukrainy, zwłaszcza w zakresie kulturalnym tych trzech południowo-wschodnich b. Rzeczypospolitej prowincji. Uderzająco są natomiast skąpe, z doby tej, wspomnienia, dotyczące Litwy, a koncentrujące się przewaźnie około Wilna tylko (życie uniwersyteckie w epoce mickiewiczowskiej), i radziwiłłowskiego z nieodstępnym Ks. Karolem „Panie kochanku" Nieświeża. Wprawdzie przysłowiowo rozumna, skrzętna i zapobiegliwa Litwa mniej od żyznej Rusi magnackich liczyła rezydencji, ale stanowczo więcej od niej posiadała jednostek inteligientnych i kulturalnych placówek. Dziwny ten na pozór fakt, nie jest takim dla tego, kto zna Litwy wieku XIX krwią pisane karty. W ziemi Mickiewiczów i Kraszewskich, ludzi piszących nie brakło nigdy, lecz nierównie więcej niż na Rusi miecz w niej hulał i pustosźył ogień. I częściej tu niż na pustych stepach odzywał się złowieszczy w noc głuchą dzwonek przelatującego Feldjegra a na odgłos jego opróżniały się szuflady biurek, sekretery stare i szły z dymem wraz z plikami listów wspomnienia przeszłości tudzież cenne nieraz utwory myśli i natchnienia. Trwogą niestety, rozum nie kieruje, z gorączkowym tedy pośpiechem, bez namysłu i zastanowienia niszczono wszystko: zbroje pradziadowskie, pamiątki narodowe, świętości, a przedewszystkiem zabytki piśmienne; pierwsze najczęściej woda pochłaniała, drugie ogień trawił. I co najsmutniejsze, źe z tej stuletniej strawy pieców, kominów litewskich, nawet samowarów, (tak!) nic a nic w głowach ludzkich nie zostało prawie. Ostre nożyce lat porewolucyjnych i popowstaniowych, przecięły mocne dotąd nici ojczystych tradycji i to, co się mieściło w wygnańczej pamięci, zatęchłych więzień pleśń przykryła lub tajg syberyjskich zasypały śniegi...

Z tych strasznych lat wstrząśnień i nieustannej zagłady, pół wieku przeleżawszy w bezpiecznem ukryciu, na szczęście, cało jeszcze wyszły niniejsze „Wspomnienia", powiększając szczupłą liczbę pamiętników, Litwęnieszczęsną najbardziej obchodzących.

Wspomnienia te na schyłku bardzo obfitego w przygody życia, drżącą już ręką skreślił syn chrzestny i ulubieniec ks. Józefa znany w literaturze naszej hr. Leon Potocki, prace swe podpisujący kryptonimem „L. P.", bądź też używający pseudonimu „Bonawentura z Kochanowa".

Oryginał tych wspomnień, stanowi własność ex-proboszcza parafji Świsłockiej a obecnie plebana w Kundzinie ks. Konstantego Kości. Zacny ks. Kościa otrzymawszy go w podarku od ks. Heleny Połubińskiej, odpis z niego jaknajstaranniej przez się sporządzony, raczył ofiarować, ogłaszając piśmienne na ogłoszenie przyzwolenie: „Szanownemu marymontczykowi p. Zdzisławowi Bitnerowi", przez którego, z kolei, niżej podpisany, będąc tym szacownym ks. Kości odpisem obdarowany, ma zaszczyt pisać się szczerze obowiązanym i na zawsze wdzięcznym zięciem.

Cenny rękopism hr. L. Potockiego, zawiera ze schyłku XVIII-o i pierwszej ćwierci wieku ubiegłego wspomnienia, dotyczące trzech na Litwie położonych rezydencji magnackich, z których jedna 1) była w posiadaniu rządnych i światłych Tyszkiewiczów, dwie zaś inne 2) zostawały we władaniu całą niegdyś Litwą wraz z Radziwiłłami trzesących Sapiehów, ztąd i cała ta księga pamiętnicza rozpada się na trzy działy, a mianowicie: „I" p. n. „Swisłocz Tyszkiewiczowska", „II. Dereczyn" i „III. Różana". W tym ostatnim znajdzie czytelnik garść interesujących wspomnień o „niezdobytych" ongi Lachowiczach i poblizkim Nieświeżu.

Ściśle biorąc „Wspomnienia" niniejsze, stanowią ciąg dalszy pamiętników Potockiego, wydanych w Poznaniu przez Żupańskiego, w lat już kilkanaście po zgonie autora (R. 1876). Ciekawe to a dość już rzadkie dziełko, wyszło p. n. „Urywek ze wspomnień pierwszej mojej młodości". W nim, jak sam tytuł objaśnia, autor umieszcza wrażenia swe z lat pacholęcych, spędzanych przeważnie w Warszawie i naprzemian w Jabłonnie u ks. Józefa, tu zaś mamy jego wspomnienia z czasów młodzieńczych, dosięgających już owej burzy dziejowej, która go wraz z tysiącami innych wkrótce porwać miała.

1) Świsłocz w pow. Wołkowyskim.

2) Dereczyn i Różana, w pow.

Słoninskim.„Wspomnienia Świsłoczy, Dereczyna i Różany" nie są, jakby ktoś mylnie z tytułu mniemał, suchą monografią geograficzno-historyczną, piszący bowiem zlekka tylko potrącając o miejscowości i związane z niemi wypadki dziejowe, przeważnie krąży około osób, z którymi w zażyłości był lub w pokrewieństwie pozostawał. Z prawdą i wiernie odsłania codzienne ludzi tych przymioty i wady, zabiegi i obyczaje, szczegółowo opisuje ich rezydencje, życie publiczne i prywatne, wreczcie ich zabawy, uczty, zjazdy, polowania.

Zaraz w pierwszej części, przedstawią się nam, niby rylcem zdolnego cyzylera uwypuklone, sypmpatyczne rysy referendarza Wincentego Tyszkiewicza wraz z konterfektem jego nieczułej a wiecznie rozbawionej małżonki oraz ich sług, rezydentów i całego otoczenia. Podobnież, niemniej żywo malowane raz wraz przesuwają się przed wzrokiem czytelnika postacie: to Karpińskiego draźliwego ze światłym Sniadeckim, to przesiąkniętego „tężyzną" Dominika ks. Radziwiłła, to znów bohaterskiego, „bez skazy i zmazy" jenerała Tadeusza Tyszkiewicza oraz wielu a wielu jeszcze innych osób. Tu również znajduje się obszerny opis, założonej przez referendarza słynnej szkoły świsłockiej, która dla Rusi Litewskiej takim samym była rozsadnikiem kultury naszej jak liceum krzemienieckie dla Rusi południowej.

W następnej części „Wspomnień" Potockiego, z ogromną plastyką występuje nie tak wprawdzie tajemnicza postać jak współczesnego Emira Rzewuskiego, ale niemniej oryginalna i niemniej od Emira żądna wrażeń i wiecznie poszukująca przygód, (tylko innych i w innej, wprost przeciwnej stronie kontynentu), postać rozbajronizowanego estety, dziedzica Różany i Dereczyna, ks. Franciszka Sapiehy. I tu, autor, opisuje nam umiłowaną jego rezydencję, pełną dzieł sztuki i drogich pamiątek, jego otoczenie, festyny i cały tryb życia; obok tego, cytuje cały szereg faktów, dowodzących o olbrzymim zapasie nieustannie przez księcia ze szkodą kraju i rodziny wyładowywanej energji: jego ciągłe wojaże, miłostki i gry harazdowe, słowem wartki prąd życia magnata odbija się tu w całej szerokości jasno a wyraziście, jak w weneckiem najczystszem zwierciadle. W ostatniej wreszcie zamykającej „Wspomnienia" części, obok ks. „Panie Kochanku", uwydatnia się postać słynnego skąpca, dziedzica Lachowicz, hetmana ks. Massalskiego, oraz obłąkanego jego syna, Józefa, podczaszego, żonatego z nieszczęśliwą ks. Katarzyną Sapieźanką. Gdy do tego dodamy, że Potocki, charakteryzując te i inne osoby, wszędzie przed czytelnikiem roztacza tradycje familijne, opisuje ówczesne towarzystwa, stosunki sąsiedzkie i stosunki magnatów litewskich do ludu i otoczenia, następnie, że w tok opowiadania wplata częstokroć całkiem nieznane anegdoty, legiendy i podania, wówczas, „Wspomnienia" jego, rzucające jasny promień światła na epokę nie we wszystkich swoich zarysach należycie nad Niemnem oświetloną, przedstawia się nam wcale zasobną do dziejów obyczajowych i oświaty na Litwie skarbnicą faktów, cennych nieraz i dla historyka a przedewszystkiem dla epoki tej malarza.

O stronie literackiej „Wspomnień" należy jeszcze choć w krótkości nadmienić, że autor nadał im charakter opowieści, w której próżnobyś szukał polotu i uniesień Różyckiego, uroku czarującego Odyńca, żywości Ochockiego... Jest natomiast w tern płynnem a spokojnem opowiadaniu sędziwego i już nad grobem stojącego autora-rozbitka jasny objaw wrażeń i uczuć, jest wydatna obserwacja i sąd dojrzały. Obrazy umiłowanych miejsc i ludzi, bez fantazjonowania a la Tripplin lub Kosiński i bez monotonji Konopackiego, Potocki przedstawia w barwach właściwych, tu i ówdzie nawet z pewnym wdziękiem i tkliwą właściwą sobie rzewnością. Chełpliwość wreszcie jest mu całkiem obca, nawet mu zarzut uczynić wypada, że przez zbytnią skromność zanadto pozostaje w ukryciu.

Naostatek, nie od rzeczy będzie zaznaczyć, że przepisując do druku niniejszy rękopism, prócz zmiany pisowni i przecinkowania oraz zamiany w nazwach urzędów głosek wielkich na małe, nic w nim nie usunąłem ani nie dodałem.

 

M. Federowski.

Warszawa; d. 19. VI. 1910.

 

DEDYKACJA

 

Do mojej córki Jadwigi.

Kilka stronnic wspomnień tej młodości, która nie wraca, tej przeszłości, którą daleko zostawiłem za sobą, tych krótkich chwil szczęśliwych, które tak prędko minęły, poświęcam Ci, Córko moja!

Wszystko mija, ulata, przechodzi, przywiązanie tylko Ojca dla dziecka trwa od chwili, kiedy je przychodzące na świat wita, do chwili, kiedy je w godzinie śmierci żegna błogosławieństwem Ojcowskiem.

Jeżeli los zagnawszy mnie daleko od domowej strzechy nie dozwolił, abyś pod mojem okiem wzrastała, rozwijała się, wychowywała; gdyś za mną tęskniła, ja Cię myślą ścigałem nie pewny o Twoją przyszłość. Bóg wysłuchał mojej prośby, masz dobrego i poczciwego męża, masz dzieci, które, oby były dla Ciebie tem; czem zawsze byłaś dla mnie! Skoro mnie już nie będzie, odczytując moje wspomnienia, przypomnij sobie Ojca, który w pracy umysłowej znalazł jedyną pociechę i rozrywkę, Ojca obolałego cierpieniem i starganego przeciwnościami życia.

Pisałem w Powermeniu, 12/24 kwietnia, 1859 roku.

***

Można wody zaczerpnąć w Kastylskiej krynicy,

Podziwiać Argos, Ateny i Troję...

Ja wolę brzegi Niemna, Wisły i Pilicy;

Wolę to wszystko co swoje.

Wolę ubogi dach rodzinnej strzechy,

Gdzie, jeżelim. przecierpiał, miałem i uciechy,

I Kościółek drewniany, nad nim krzyż nad wieżą,

I cmentarz kędy kości rodziców mych leżą.

***

 


Świsłocz; widok kościoła. Z albumu Napoleona Ordy.

 

SWISŁOCZ

 

Młoda i piękna osoba, wzbudzająca wszędzie hołd i uwielbienie z przyjemnością zagląda często do lustra, gdy się z niego przekona, że pochwały, któremi ją obsypują, są zasłużone, nie przesadzone, pochlebstwem nie trącą. — Ale cóż jest trwałego na świecie? Lada wiatru powiew może kwiat wiosenny zwarzyć, a piękność jest najpowabniejszym, a zarazem najwątlejszym kwiatem! Nadejdzie wnet chwila, w której to samo lustro, coraz rzadziej bierze do ręki, nakoniec odrzuca go od siebie i pozostaje z tą tylko pociechą: „Byłam piękną za młodu!" Bo. czemże jest wspomnienie jeżeli nie lustrem, w którem się przeszłość odbija i przedstawia nam minioną młodość z całą swą ułudą, rozkoszą i powabem! I z jakąż to przyjemnością oglądamy po długim lat upływie miejsca, gdzieśmy się zrodzili, gdzieśmy spędzili młodość naszą, gdzie rodzice nasi miłością i pieszczotą, radą i nauką, wyprowadzili nas z niemowlęctwa, nauczyli o własnych siłach chodzić, być samym sobą. Z jakąż przyjemnością przypominamy sobie nasze dziecinne zabawy i pląsy, pokuty i zmartwienia. I ową ławeczkę przed domem, na której, świętej pamięci matka nasza, siedząc letnią porą, pończoszkę robiła, krzesło przy kominie, na którem zimową porą nieboszczyk ojciec drzemał o szarej godzinie. I z jakąż przyjemnością przypominamy sobie wyjazd nasz do szkół, powrót na wakacje do domu, Święto Bożego Narodzenia i Zmartwychwstania Pańskiego; księdza profesora, uzbrojonego zawsze tabakierą, a czasami dyscypliną; pana Józefa, podstarościego, z nieodstępnym boćkowskim za pasem, pannę Scholastykę, klucznicę uwijającą się z pękiem kluczy, karmiącą nas piernikami i śliwkami na roźenkach, księdza proboszcza, sąsiadów, bernardyńskiego kwestarza, Filipa kucharza, Jurka stangreta, Jana lokaja, i naszą szpakowatą fornalkę, i kucyka gniadego, z którego przyszło nieraz zlecieć, Filona szpica faworyta jejmości, Brysia domowego stróża.

Kilka wspomnień mojej młodości puszczam w świat, chociaż wiem, że co jednego obchodzi, obojętnem być może dla drugich, ośmiela mnie jednak do tego myśl, że każdy prawie z czytelników moich zachował w sercu swojem pamięć rodzinnego dachu, domowego ogniska i cmentarza, na którym niejedna z drogich mu osób spoczywa.

Każdy człowiek ma przed sebą otwarte, mniej więcej obszerne pole; i w nim zamyka ów zawód, który się życiem zowie. Ale gdy go jeden odbywa ścieżką, wiodącą po cierniach i skałach, drugi buja po stepie niezmierzonem okiem, inny płynąc po bezdennem morzu, zburzone żywioły zda się do walki wyzywać; szczęśliwy kto, zakreśliwszy sobie niewielkie kółko, nie wychodzi z niego przez całe życie, a skupione w niem promienie światła, rozwidniającego umysł, ciepła ogrzewającego serce, oczekuje spokojnie chwili, w której się doczesność kończy, a wieczność zaczyna.

Do rzędu tej małej liczby wybranych, niezaprzeczenie należał Wincenty hrabia na Łohojsku Tyszkiewicz, dziedzic Świsłoczy, Łohojska i Białopola.

Wincenty Tyszkiewicz, syn hrabiego Antoniego Kazimierza Tyszkiewicza, jenerała wojsk Litewskich (zmarłego 1778 r.) i Teresy z hr. Tyzenhauzów urodzony w 1757 r. utraciwszy w młodocianym wieku rodziców, objął po nich znaczny majątek i stał się panem własnej woli. Starożytnego rodu, miał prawo do pierwszych dostojeństw, kilkumilionowa fortuna naznaczała mu znakomite stanowisko w kraju, staranne wychowanie wywoływało go z domowego ukrycia na widownię wielkiego świata; dwór królewski otwierał swe podwoje, senatorskie krzesło zapraszało do zajęcia w niem miejsca, starostwa, ordery czekały na niego. Chociaż może podszepty miłości własnej, która się tak łacno zamienia w dumę, powtarzały mu nieraz: „chciej a otrzymasz, pnij się a dojdziesz", wymowniejszy głos serca odpowiadał na to: „Bóg ci oddał w opiekę tysiące pracowitego ludu, pozostań z nimi, bądź ich ojcem", a rozsądek słuchać go kazał.

Panował u nas podówczas Stanisław August Poniatowski, niebogatego w antenaty rodu, potrzebował się koligacić z pierwszymi rodzinami w kraju, aby powiększać sobie stronników i chwiejący się tron podeprzeć przybranymi krewnymi. Rodził się wprawdzie z księkniczki Konstancji Czartoryskiej, siostry Augusta, wojewody ruskiego, i Michała kanclerza, i to mu więcej może pomogło do wyniesienia się, niż zasługi obywatelskie, prawość charakteru i cnoty rycerskie własnego ojca. Jedna z sióstr Poniatowskiego, jeszcze stolnika Litewskiego, wyszła była za mąż za Jana Klemensa Branickiego, hetmana w. koronnego, kasztelana krakowskiego, druga za Zamojskiego, wojewodę Podolskiego, a tej córka za Mniszka Wandalina, marszałka Koronnego.

Pozostawały dwie synowice królowi do umieszczenia, — że się tak wyrażę. Litwa więcej mu sprzyjała niż Korona, w niej zatem wypadało wyniesieniem i łaską zaskarbić sobie na wszelki wypadek wiernych i obowiązanych zwolenników. Stanisław August rzucił okiem na Tyszkiewiczów, i jedną z synowie swoich, córkę ks. Kazimierza Poniatowskiego, podkomorzego Koronnego, wydawszy za Ludwika Tyszkiewicza, którego niebawem zrobił hetmanem polnym litewskim, dla drugiej Teresy, córki Andrzeja Poniatowskiego, feldmarszałka Austryackiego, wybrał Wincentego Tyszkiewicza. Powracającego z Paryża przez Warszawę młodzieńca zatrzymał, zwabił do dworu, mianował referendarzem litewskim, okrył orderami i niedobrane małżeństwo skojarzył. On się w młodej i pięknej Teresie rozmiłował; ona go niecierpiała; on z ochotą oddał jej serce i rękę, ona z przymusu dopełniła królewskiej woli.

Tam gdzie wzajemny pociąg nie łączy, gdzie nietylko sprzeczność charakterów, różność zdań, odmienność nawyknień zachodzi, tam szczęśliwego pożycia spodziewać się nie można. Po odbytych wspaniałych weselnych godach młoda para wyjechała na Litwę.

Mąż wprowadzając w domowe swe progi ubóstwianą przez siebie małżonkę, mniemał, że z nią w zaciszu wiejskiego ustronia domowego dozna szczęścia, ale pani przyzwyczajona do hołdów, oklasków i ułud wielkiego świata, wnet zatęskniła za niemi i zaledwie rok jeden spędziwszy wśród puszcz litewskich, opuściła je na zawsze i do Warszawy powróciła.

Kiedy wśród wiru zabaw, pustoty i szału wielkiej stolicy, zapomniała o powinnościach małżonki, osierocony małżonek przez ciąg całego życia nie przestał ją kochać. Stanisław August z początku starał się pojednać ich z sobą, ale gdy usiłowania jego żadnego nie przyniosły skutku, pani Tyszkiewiczowa pozostała w stolicy. Pan Tyszkiewicz pozostał na wsi otoczony przywiązaniem, szacunkiem i poważaniem całej Litwy.

***

Kto się dobrze wytrząsł i nieraz wywrócił po najgorzej utrzymanych drogach w naszym kraju, kto się zapoznał z mieścinami złożonemi z walących się domów, tak mało różniących się od chałup chłopskich; kto w żydowskich karczmach doświadczył chłodu, głodu, brudu i niewygody, ten wielce zadziwionym zostanie wstępując w granice Świsłockiej ziemi, a jadąc po gładkim gościńcu, wysadzonym drzewami, opatrzonym barjerami, i wjeżdżając do miasta porządnie i pięknie zbudowanego, czysto i schludnie utrzymanego, zapomni na chwilę, że się w Polsce znajduje i przeniesie się myślą ponad brzegi Elby albo Renu, kędy wędrując powtarzał nieraz z westchnieniem: „Czemu u nas nie jest tak, jak tutaj?.."

Świsłocz leży na piasczystej równinie; strumień tejże nazwy, biorący swój początek u źródła św. Jana Chrzciciela, tuż za miastem, oddziela je od dworskich zabudowań, płynąc dalej po obszernej krainie wpada do Niemna, o mil kilka od Grodna.

Trakty furmański z Grodna do Brześcia Litewskiego przechodzi przez Świsłocz. Majętność ta należała pierwotnie do możnej niegdyś a dziś już wygasłej rodziny Kryszpinów, wyprowadzającej swój rodowód od Kryszpina Kirszensztejna, rycerza niemieckiego, który mając zasługi u Zygmunta Augusta Króla, otrzymał od niego indygenat szlachectwa i osiadł na Żmudzi. Syn jego, Kryspin cywun Pojurski, za Zygmunta III pisał się dziedzicem na Rawdaniu; jeden z jego potomków, przeniósłszy się na Litwę, był panem Świsłoczy i Moczulnej, dziś należącej do Olędzkich.

Po nim Świsłocz prawem dziedzicznem, czy też przedażnem stała się własnością Tyszkiewiczów.

Wincenty Tyszkiewicz objąwszy Świsłocz po ojcu, małą, nieforemną i brudną mieścinę przebudował zupełnie na nowo, założył ogród w guście holenderskim, poprzeźynał go kanałami i obszerny zasadził zwierzyniec; pozostał tylko stary drewniany pałac, jedyna po Kryspinach spuścizna, i daleko starsze od niego lipy, lepsze pono przypominające czasy.

W samym środku miasta był kwadratowy rynek, ozdobiony spiczastą piramidą, zakończoną długą pozłacaną iglicą. Prowadziły do niego z czterech stron szerokie, pod sznur wyciągnięte ulice, porządnemi domami, pokrytemi gontami, zabudowane: — Grodzieńska Rudawska, Mścibowska, Brzeska i Warszawska. Ulica Grodzieńska i rynek zamieszkane były żydowstwem, Warszawska Tatarami, trudniącymi się wyprawianiem skór, po innych mieścili się studenci do szkół uczęszczający. W samej głębi rynku wznosił się pomiędzy ulicą Mścibowska a Rudawską obszerny gmach czworoboczny murowany z kamienia z 48-u sklepami czyli kramami, przeznaczonymi na walny jarmark, przypadający rok rocznie w m. sierpniu. Za kramami mały kościółek grecko-unicki. W samym rynku pięć austerji: pod Orłem, Jeleniem, Wołem, Jednorożcem i Łabędziem. W jednym rogu apteka w drugim Tcafenhaus czyli traktiernia porządnie utrzymana, z bilardem, dla zabawy przyjezdnych. Naprzeciw kafenhauzu rozciągał się plac wielki, polewej jego stronie kościół parafialny z drzewa, z zegarową wieżą, za nim gmachy gimnazjalne, wymurowane dopiero po śmierci referendarza, po prawej stronie teatr z redutową salą, mieszkanie Jacka Krusińskiego, dyrektora gimnazjum, następnie stajnie i wozownie. Za nimi ogród zwany publicznym z huśtawkami, karuzelą i strzelnicą.

Od samego końca placu wiodła do dworu aleja, wysadzana olszyną, pomiędzy ogrodem pałacowym a zwierzyńcem, w którym chowano do stu kilkudziesięciu danieli i kilkunastu jeleni. Ogród rozpoczynał się od kwadratowego stawu z okrągłą wyspą po środku; mógł mieć do dziesięciu morgów obszaru; wpuszczono od niego odnogę do zwierzyńca, przez którą po zwodzonym moście trzeba było przejeżdżać. Dalej szedł lasek brzozowy z obciętymi drzew wierzchołkami, dla odsłonienia widoku na miasto, za laskiem spacerowy ogród ze strzyżonymi szpalerami i rozmaitych kształtów załamaniami, tworzącemi naturalne, czyli raczej nienaturalne, bo sztuką i nożycami wyrobione salony, a każdy z nich ż 4-ma gabinetami po rogach. Ogród ten z pokaleczonemi drzewami, zasłany wprawdzie marawą, ale bez kwiatów, przerzynany kanałami, łączącymi się z głównym stawem, obejmowały w swoje ramiona dwie ulice kilkuwiekowych lip, zdających się spoglądać z politowaniem na to skarlałe pokolenie. Ogród kończył się drewnianym budynkiem, w którym mieściła się oranżerja i kilka gościnnych pokoi.

Niedaleko stamtąd, nad samym brzegiem wody, wznosiła się piękna murowana altana. Dziedziniec pałacowy otaczały sztachety, w słupy murowane; niedojeźdźając do niego, dom administracyjny, obok szła droga do gospodarskich zabudowań. Sam pałac stał bokiem do ogrodu, kilka lip ogromnych zdobiło jego dziedziniec; z tyłu ogromne pola niezmierzone okiem, których jednostajność przerywał w oddaleniu niewielki lasek liściasty, przezwany Wiszniowcem.

Od przyjazdu do miasta, z każdej strony kamienna brama, sklepiona u góry, bez wrót, czyli raczej wchodowy otwór. Nie byłoż to zapowiedzią otwartego i gościnnego serca miejscowego dziedzica, który każdemu rad, każdego z równą życzliwością przyjmował? Ulica Brzeska, szersza od innych, miała dwie bramy, pomiędzy któremi stała kaplica poświęcona Aniołom Stróżom, w niej się kilka razy do roku odprawiało nabożeństwo. Za Brzeską bramą dworki przeznaczone dla gracjąlistów, jeden z nich architektury włoskiej, ozdobiony wewnątrz widokiem Rzymu i Neapolu, nazywał się „Villąu; w nim pan referendarz Tyszkiewicz chciał na starość letnią porę roku przepędzać, do tego jednak nie przyszło, gdyż śmierć zawczesna, przecinając dni tego dobrodzieja ludzkości, nie dozwoliła mu zamiaru tego doprowadzić do skutku.

Hrabia Wincenty Tyszkiewicz był dziedzicem Świsłoczy w gub. Grodzieńskiej, Łohojska w gub. Mińskiej i Białopola na Ukrainie. Pierwszy z tych majątków czynił rocznego dochodu 10,000 Czerwonych złotych, drugi 5,000, trzeci tyleż co pierwszy; dodawszy do tego miljon złotych polskich umieszczony na procencie u ks. Radziwiłła, ordynata Nieświeskiego, mógł się więc nazwać bogatym. Intrat swoich nie tylko, że nie wydawał z góry, ale gdy mu je z przeszłego roku przynoszono w całości, zaprzeszłoroczna intrata wchodziła dopiero w rozchód, a jeżeli wtedy z ubiegłego roku pozostawała jaka resztka gotowizny w kasie, poty się turbował, niepokoił póki ją pierwszemu lepszemu co się nawinął nie oddał. Mógł z ulepszeniem gospodarstwa, z powiększeniem cen produktów, powiększyć a nawet podwoić swoje dochody, nigdy się jednak na to nie zgadzał, bo zdawało mu się, że im więcej ziemia czyni, tern większej pracy wymaga, a on się lękał pomnożeniem pracy uciemiężać robotników. Postanowiwszy raz numer, ani mniej, ani więcej powinien mu był przy końcu każdego roku rządca majątku oddawać; co było więcej, mógł brać dla siebie, co było mniej z własnej dopłacał kieszeni. Razu pewnego na Ukrainie, handel się otworzył, ceny podskoczyły i komisarz Białopolszczyzny, nie chcąc sumienia swego obciążać przywłaszczeniem cudzej własności, przywiózł 2,000 dukatów więcej nad raź na zawsze postanowiony dochód roczny, nieukontetowany pan z powodu podobnej nieakuratności, wynagradzając wszakże komisarzowi sumienność, darował mu przewyżkę, ale go z miejsca usunął za to, że woli jego nie spełnił.

Hrabia Wincenty Tyszkiewicz był charakteru słodkiego, powiem nawet słabego, dodawszy do tego wrodzoną nieśmiałość, nieznajomość ludzi i niedoświadczenie, może z uznanej przez siebie potrzeby wyrobił w sobie upór i nim się uzbroił przeciwko ludziom, wypadkom, przeciwko nawet własnemu sercu, którego kto wie czy się najwięcej nie obawiał, bo czuł jak silnie w piersi jego biło. Chociaż z czasem nabrał doświadczenia, poznał ludzi, ani swej nieśmiałości zupełnie przezwyciężyć, ani się całkowicie uporu pozbyć nie zdołał, ani też sercu położyć tamy nie potrafił, dobroczynność stała się dla niego potrzebą życia, a dobre uczynki chlebem powszednim.

W młodym jeszcze wieku nabrawszy wielkiej tuszy, która później do najogromniejszych doszła rozmiarów, tak że rąk swoich nie mógł spoić, i nosił zamiast fraka lub surdata, po kostki kapotę, na małe guziki od góry do dołu zapinaną; dodajmy do tego nadzwyczaj krótki wzrok, a przekonamy się, iż nie był zwłaszcza przy końcu ruchawym, za to też umysł jego rzadko kiedy odpoczywał, ciągle tworzył, układał, urządzał, poprawiał, doskonalił. Obojętnem okiem spoglądał na obroty ówczesnej polityki i na to co się działo na wielkim świecie, był jedynie zajęty urządzaniem obszernych swych włości, zapewnieniem dobrego bytu poddanym i upiększeniem swej ulubionej rezydencyi świsłockiej. Nie zagłębiał się w naukach, chociaż czuł ich potrzebę i wielce je w drugich cenił; żadnych nie miał nałogów, kart do rąk nie brał, innego nie używał napoju prócz wody, i niezachwianą wierność zachował, niezasługującej podobno na nią małżonce.

Ale najmilszą jego rozrywką czyli raczej słabostką były kobiece plotki, tych chętnie słuchał, co jedna powiedziała, na gorącym uczynku drugiej powtarzał, tym sposobem, nieraz przyjaciółki od serca między sobą poróżniwszy, godzić je potem musiał, a wtedy, dar hojnie ofiarowany jednej i drugiej, bywał najczęściej mocną rękojmią zawartego przymierza.

Pan referendarz każdą stratę czasu uważał za niepowetowaną, dla tego też regularność i akuratność stały się dla niego drugą naturą i prawidłem postępowania; dzień, miesiąc, rok, życie cale zastosowywał do zegarkowego porządku, każda jego czynność odbywała się o naznaczonej porze, nie spóźnił się nigdy o minutkę, ani z terminem w interesie, ani z dotrzymaniem słowa, ani nawet z zapowiedzianemi w sąsiedztwo odwiedzinami.

Razu pewnego, wyjeżdżając do Paryża, obiecał ks. Franciszkowej Sapieźynie być u niej, w Derczynie, na Św. Pelagję, na obiedzie. Minęło kilka miesięcy, dzień imienin księżny zgromadził w komnatach derczyńskiego pałacu ze sto osób z rozmaitych stron kraju, a pana Tyszkiewicza jak nie widać tak nie widać! Zapomniał, — odzywają się jedni, — zamarudził — powtarzają drudzy, — chyba chory, — napomknął ktoś z boku, — nie przyjedzie wołają jednogłośnie prawie; — Przyjedzie! — odpowiada na to pani domu, gdyż nigdy nie uchybił słowu danemu.

Godzina trzecia, dzwonią na obiad, od jadalnej sali otwierają się podwoje, i w tejże samej chwili wchodzi pan referendarz, idzie prosto do księżny, komplement prawi, podaje rękę i do stołu prowadzi. Podług niego, odkładanie do jutra było pierwszą oznaką dezorganizacji umysłowej, opieszałość — nadwątleniem sił żywotnych, lenistwo — sparaliżowaniem woli, marudztwo — marnotrawstwem najdroższego skarbu — czasu.

Pomimo, że referendarz był możnym magnatem, miał wstręt do zbytków, odrazę do skąpstwa, nad intratę nic nie wydawał, ale też i nie oszczędzał, wystarczało mu i dla siebie i na dobre uczynki, a nie mając dzieci nie potrzebował zbierać.

Pałac świsłocki raczej stary kryszpinowski dworzec, biało wytynkowany, z łamanym dachem, z przybudowaniami na prawo, na lewo i z tyłu, nie zakrawał na mieszkanie sybaryty XVIII stulecia, lub marnotrawnego syna. Wchodząc do środka, przez sień ogrzaną, miałeś po prawej stronie jadalny pokój o dwóch oknach; od niego jedne drzwi prowadziły do ogromnej sali, w której podczas jarmarków do stu osób siadało do stołu, drugie do narożnego salonu błękitnym papierem wyklejonego, za nim dwa maleńkie gabinety. W salonie dokoła ścian kanapki i stołki olchowe na czarno bejcowane, czarną trypą pokryte, u okien białe muślinowe firanki, po środku stół bilardek, długi na dwa łokcie, szeroki na łokieć jeden. Ścienne zegary i portrety rodziny Poniatowskich, pędzla Bacciarellego, były jedynym zbytkownym wytworem, skromnego apartamentu, tego miljonowego pana. Po lewej stronie sieni kancelarja, za nią sypialnia, a za tą garderoby pana referendarza. W oficynach połączonych z pałacem, mieściły się po jednej stronie służba i kuchnia, po drugiej gościnne pokoje. Ale co przedewszystkiem uderzało na wewnątrz i na zewnątrz świsłockiego dworu, to czystość największa do przesady nawet doprowadzona. W pokojach posadzki woskiem froterowane, szklące, i tak ślizgie, że kto niezwyczajny był po nich chodzić, z trudnością mógł się utrzymać. Na meblach nie dostrzegłeś ani pyłku kurzu; u okien szyby choć małego rozmiaru ale ze szkła zwierciadlanego tak przezroczystego, iż Kwestarz bernardyński mniemając, że okno otwarte, razu pewnego na szybę plunął. Przed domem podjazd brukowany, a na dziedzińcu i w ogrodzie barjery i ławeczki malowane, drogi przesiewanym żwirem wysypane, murawy gładkie, jak sukno, żaden listek ani gałązka na ziemi, a drzewa ostrzyżone, wymuskane, utrefione, jak peruka ówczesnego eleganta. Dwór składał się z marszałka, koniuszego, kamerdynera, piwniczego, kredencarza, dwóch lokai liberyjnych, tyluż froterów, kuchmistrza i czterech kucharzy. Marszałek i koniuszy mieli prawo dozorowania, namawiania do poprawy, raportowania j. w. panu cokolwiek złego spostrzegli, ale władza wykonawcza nie należała do nich, bo choć ze Świsłoczy do Boćków było nie więcej nad mil dziesięć, nie znano „boćkowskiego" na dworze pana referendarza. Jemu jednemu pozostawione było prawo karania: — czasami 24-ro godzinnym postem, czasami rekolekcją duchowną, po wymiar której wysyłano winowajcę do miejscowego proboszcza, czasami pieniężnym sztrafem, a najczęściej godzinnem lub więcej klęczeniem. Zdarzało się, iż przyjeżdżający sąsiad wchodząc do dworu, zastawał jednego lub dwóch służących klęczących w przedpokoju. Każdy ze służących miał sobie nadane przez pana przezwisko, i tak: Piotra kuchmistrza nazywał — Pedryllem. Konrada kamerdynera — Konradidim, Antoniego lokaja — Anłonellim, Janowskiego kredensiarza „Janowskoj haki kakoj".

Pan referendarz jadał obiad o godzinie drugiej, wieczerzę o dziewiątej; codzienny obiad składał się z zupy i sześciu potraw, wieczerza z trzech, nic więcej nie dodawano, chociażby się zjechali najpierwsi dygnitarze w kraju. Jedzenie było zdrowe i obfite, gdyż z ogromnych lasów należących do Świsłoczy, a dochodzących do tysiąca włók, dostarczano różnego gatunku zwierzyny, stosownie do właściwej pory roku. Co miesiąc bito na kuchnię jednego łosia, dwie sarny, dwa daniele ze zwierzyńca i mnóstwo rozmaitego ptactwa. Ponieważ włościanie mieli sobie darowane działka czyli zsypki zbożowe, czynsze pieniężne, oraz wszelkie daniny w grzybach, orzechach i miodzie, każda chata obowiązana była dawać do dworu po dwa karmne kapłony do roku, tam więc, gdzie liczba chat do siedmiuset dochodziła, w spiżarni na niczem nie brakło. W dnie postne z licznych i dobrze utrzymanych stawów, na każde zawołanie dostawiano ryb poddostatkiem.

Do stołu, prócz krewnych pana domu, bawiących czasami po kilka miesięcy, prócz odwiedzających go sąsiadów, codziennnemi gośćmi czyli domownikami byli marszałkowicz Bułharyn, dziedzic Rudawki, wsi oddalonej o pół mili od miasta, i drążkowy szambelan króla Stanisława Augusta Komajewski; oba mieli własne dworki we Świsłoczy, w nich mieszkali, ale od obiadu do wieczerzy przesiadywali ciągle we dworze. Co niedziela zapraszano na obiad miejscowego proboszcza, dyrektora gimnazjum i dwóch po kolei profesorów, a podczas egzaminów szkolnych, uczniów odznaczających się pilnością w naukach.

Podczas jarmarków, ze wszystkich stron zjeżdżali się do Świsłoczy obywatele, a ponieważ przypadały właśnie wtedy wakacje, zajmowali wypróżnione dworki po studentach. Jarmark trwał dwa tygodnie; zwykle w rannych godzinach, pan referendarz oddawał damom wizyty i do siebie zapraszał. Codzienny u niego obiad na sto osób zgromadzał wszystkich. Po obiedzie odbywano spacery pojazdami, lub pływano po kanałach: następował teatr, a po nim jednego dnia publiczna reduta w mieście, drugiego bal na dworze. Podczas gdy przy muzyce tańcowano wesoło późno w noc, gościnny ale znużony gospodarz drzemał czasami na krześle, jednak do końca dotrzymywał placu.

Pani referendarzowa Tyszkiewiczowa w czasie krótkiego pobytu swojego we Świsłoczy, urządziła była piękny i gustowny teatrzyk, na którym z dobranym towarzystwem amatorów, grywała francuzkie sztuki, język bowiem narodowy w owej epoce wyrugowany z modnych salonów, przechowywał się jedynie po szlacheckich domach. Otworzył mu swoje podwoje na nowo mąż opuszczony przez żonę, gdy ta odjeżdżając od niego zaorała z sobą co było modnem, obcem, nieswójskiem. Później, ta sama sala teatralna przeznaczoną została dla dramatycznych jarmarkowych artystów.

Nieraz po obiedzie, kiedy się goście przechadzali po lipowych ulicach, przesuwał się obok nich pan referendarz ukryty w gęstych szpalerach. Wtem odzywa się kukułka. — Zkąd się tu wzięła? — pytają jedni, drudzy potrząsają pieniędzmi na szczęście, wtem słychać szelest pomiędzy gałęźmi i wygląda z nich łysa głowa pana referendarza! — a powtórzywszy raz jeszcze — „kuku" — dodaje — „Ptasznik ptaka nie złapał, ale go ptak w pole wyprowadził".

W roku 1806, świetniejszym był niż zwykle jarmark świsłocki, zwabił bowiem do siebie najpierwsze rodziny w kraju, najsłynniejsze piękności, najdorodniejszą młodzież.

Księżne Franciszkowa i Mikołajowa Sapieźyny, Radziwiłłowa, Czetwiertyńska, Woroniecka; Hrabiny: Feliksowa, Antoniowa, Janowa Potockie, Choiselowa, łowczyna Kossakowska, liczne rodziny: Wołłowiczów, Jelskich, Mikulskich, Oskierków, Sieheniów, Bułharynów, Połubińskich, Bispingów, Olędzkich, Radowickich, a każda z nich osobny zajęła dworek, jedna drugą odwiedza nawzajem do siebie na śniadania lub podwieczorki zaprasza.

Ks. Dominik Radziwiłł, ordynat nieświeski, stanął w karczmie „pod Orłem". Wyrzucono z niej żydów, izby wybito makatami, wystano dywanami, meble sprowadzono z Warszawy. Na stajni 40 koni zaprzężnych, 20 wierzchowych. Już to nie jest nasz Ks. Karol, „Panie kochanku", ale ks. Dominik, jego synowiec! Tamten w kontuszu, karmazynowych hajdawerach, w żółtych butach, w rogatywie aksamitnej na głowie, ten w londyńskim fraku, spodniach jelonkowych, butach ze sztylpami, w kapeluszu kastorowym albo w masztalerskim kaszkiecie. Ks. Karol gdy siadał na koń, niechże zawołał: — „kto kocha Radziwiłła za mną!" — Wołłodkiewicze, Rejtany, Borowscy, Rupejkowie, byliby za nim wskoczyli w piekło. Ale i Ks. Dominika zauszników rzesza nie byłaby opuściła, gdyby się do niej odezwał: — „kto siebie kocha za inną!" — bo któż nie wie, że stryj hojnie przyjaciołom swoim rozdawał to dzierżawę za bezcen, to korzystny zastaw, to darowiznę — o każdym pamiętał, o nikim nie zapomniał, byleby był karmazynowym szlachcicem; któż nie wie, że jego synowiec przyjaciołom swoim nie potrzebował dawać, gdyż sami zabierali, pamiętali, nie zapominali o sobie. Ks. Karol był w całym blasku i splendorze pełnią, ks. Dominik ostatnią kwadrą Radziwiłłowskiego domu, ale jeden i drugi kochał kraj, był dobroczynnym aż do rozrzutności najpoczciwszego serca. W drugiej obok karczmie, mieściła się z Morawskich rozwiedziona Starzeńska, która po ukończonym rozwodzie Radziwiłła z Mniszkówną, małżonką jego została. Książe urządził dla niej we Świsłoczy chwilowe mieszkanie w żydowskim wprawdzie domu, ale z wyszukanym wykwintem i zbytkiem i był ciągle z assystencją swoją na usługi serca swego pani. — Godzina druga wybiła, a ani Starzeńskiej, ani Feliksowej Potockiej, ani ks. Radziwiłła nie widać, czekają na nich z obiadem, a pan referendarz z orderem Orła białego, wyszytym na sukni, boleśnie dotknięty w akuratności swojej, niecierpliwi się, siada w oknie, wygląda — napróżno!

Wtem zahuczało po zwodzonym moście i całym pędem czterech angielskich koni zajechała przed ganek ostatniej mody karjolka, wysiadły z niej obie opóźniające się damy, a z koni zeskoczyli ks. Dominik i Łopot, nieodstępny jego faworyt, obydwa za dżokiejów przebrani.

Zaledwo książę miał czas zrzucić z siebie ponsową kurtkę i frak włożyć, referendarz, wychodząc na jego spotkanie: — „Kogo mam zaszczyt w moim domu witać, — zawołał trzęsącym się głosem od gniewu, — czy księcia masztalerzem, czy masztalerza księciem? — Niestety! do czego to przyszło? Niedawno jeszcze przyjaciele Ś. P. ks. Karola nosili radziwiłłowską barwę, a dziś Radziwiłłowie liberję sług swoich przywdziewają!"

Donośny głos marszałka dworu, oznajmujący, że dano do stołu, szczęśliwie położył tamę admonicji, mogącej mieć nieprzyjemne skutki dla stron obydwóch. Pan Tyszkiewicz powrócił czemprędzej do salonu, podał rękę pani Starzeńskiej i poprowadził ją i poprosił ją do stołu, reszta kompanji poszła za niemi. Ale zaledwie miejsca swe zajęli, usłyszano z drugiego pokoju przeraźliwy krzyk kobiecy, zerwali się wszyscy, pobiegli na ratunek i ajrzeli rozciągniętą na ziemi panią Potocką zemdloną. Wtedy się w koło niej krzątali wołając: „doktora, felczera, wody, octu, spirytusu!" Pan domu, nie tracąc głowy: „Antonelli, — odezwał się do kamerdynera swojego, — przynieś mi lancet, sam jej krwi upuszczę, jest to zbawienne lekartwo na spazmy!" I już się zabierał do rzeczy, kiedy chora otworzyła oczy, westchnęła głęboko, podniosła się i oparłszy na ramieniu pana referendarza poszła do stołu. Zadziwienie było powszechne, szyderski jednak uśmiech przelatując z ust do ust, mógł przekonać, jak mało dano wiary w rzeczywistość choroby, jak słabe wywołało współczucie. „Przygnaj waćpan — rzekł dobrodusznie szambelan Komajewski do siedzącego obok niego marszałka — że pan referendarz cudownym sposobem kuruje, do zdrowia przywraca." — „I apetyt przywraca — dodał, śmiejąc się marszałkowicz, — gdyż patrz, jak chora repetuje, żadnej nie opuszcza potrawy!" — Odegrane dwie sceny różniły się wielce od siebie, druga zatarła przykre wrażenie pierwszej i dramat w krotochwilę zamieniła. Podczas obiadu wszyscy byli w najweselszym humorze. Referendarz kazawszy sobie podać srebrny puhar, drogą spuściznę po Jerzym Tyszkiewiczu, biskupie wileńskim, nalał go winem węgierskim i chociaż umoczył w nim tylko usta, wniósł kolejkę za zdrowie Ks. Dominika Radziwiłła, i przyszłej jego małżonki. Reszta kompanii, jeżeli nie szczerzej, to przynajmniej wierniej spełniła ten toast i wypróżniając puhar poszła nie za przykładem dzisiejszego dziedzica, ale antenatów jego. „Czy wiesz wać-pani dobrodziejka dla czego pani Potocka dostała spazmów, mówiąc między nami, modnych? — zapytał pan Tyszkiewicz pani Starzeńskiej, — dla tego, żem panią, przednią w pierwszej parze poprowadził do stołu, a zapomniała że będąc moją bliską krewną, pierwszeństwo ustąpić była powiną gościom moim. Gdybyś pani dobrodziejka kiedykolwiek tej-źe samej podlegała słabości, proszę się do mnie udać, recepta moja niezawodna".

Jeżeli dziedzic Świsłoczy hojnie i popańsku podejmował gości podczas jarmarków, nie zapominał i o tych, którzy żyjąc z przemysłu, zarabiają na kawałek uczciwego chleba; chcę mówić o kupcach. Przyjeżdżającym z całego kraju, a nawet ze stron dalekich: z Petersburga, Odessy, z Kiszyniewa, Astrachanu, rozdawano darmo sklepy, płacili bowiem tylko od każdego z nich po rublu kluczowego, pisarzowi miejskiemu. Ogromne zjazdy obywatelskie zapewniały im znaczny zarobek, a z rządową policją, czyli ze sprawnikiem, asesorami sądu niższego, kluzwojtem, żadnej nie mieli styczności, gdyż stosownie do wyższego postanowienia, całą tę urzędniczą hierarchję, zastępowała miejscowa administracja pod odpowiedzialnością samego dziedzica. Co niedziela zbierali się w kafenhauzie przy muzyce na wieczorynki. Kupcom chrześcijańskiego wyznania rozdawano nieraz bilety na teatr, a żydom na szabas udzielano po kilka funtów ryb na każdego.

Pan referendarz Tyszkiewich, idąc z postępem oświaty, której tak chwalebny popęd był nadał Stanisław August, w czasie panowania swojego na początku teraźniejszego stulecia wyrobił sobie przywilej na założenie w Świsłoczy gubernialnego gimnazjum grodzieńskiego, przeznaczywszy na ten cel tymczasowo dosyć obszerne zabudowania, przyjął na siebie obowiązek, wyprowadzenia je z muru, a jeżeli śmierć niedozwoliła uskutecznić szlachetnego zamiaru, następca jego i dziedzic znalazłszy w kasie 200,000 złotych, a przy tern znaczne materjały na ten cel przygotowane, święcie dopełnił testatora woli.

W gimnazyalnych budynkach mieściły się klasy, gabinety, bibljoteka, sala egzaminacyjna, dyrektor, inspektor, kapelan i kilku profesorów, inni odbierali z dworu pieniądze na najem pomieszkania; a trwało to dopóty, dopóki w nowo ukończonych gmachach wszyscy pomieszczenia nie znaleźli; opał dla całego gimnazyum dostarczano ze świsłockiego dworu. Dla uboższych studentów, referendarz, z własnej kieszeni wynajmował stancje, a wielu z nich całkowicie swoim kosztem utrzymywał. Me dosyć na tern, starał się zawsze o dobór najlepszych profesorów, metrom zaś prywatnym, języków lub talentów, wielce ułatwiał utrzymanie się w Świsłoczy. Dbał o moralność młodzieży, za pomocą zaprowadzonej przez siebie policji, postępowanie każdego studenta było mu lepiej może wiadomem jak władzy szkolnej; o ukaranie zatem najmniejszego przewinienia domagał się nieraz od inspektora gimnazjum. Częstokroć nawet zasiadał na studenckich sądach w kole profesorów.

Ale jeżeli był nieubłagany w karaniu przestępnych, uczących się dobrze i przykładnie się sprawujących umiał od drugich odróżnić, sprawiał im niespodzianki, młodszych obdarzał owocami lub cukierkami, starszych czasami dobrą i pożyteczną książką. Co rok na wiosnę wyprawiał studentom majówkę, uczęszczał na egzamina i podczas aktu uroczystego sam nagrody rozdawał. Jeżeli w lat kilka później spotkał się z dawnym uczniem szkół świsłowskich, witał się z nim jak ze swoim i nigdy zasiłku potrzebującemu pomocy lub protekcji nie odmówił.

Pan, dbały również o wzrost, postęp i oświatę, jak o polepszenie materjalnego bytu rolnika, zakładał wiejskie szkółki i oddał ich nadzór ustanowionym przez siebie bakałarzom, a opiekę miejscowym proboszczom powierzył. Świsłocz składała się z piętnastu folwarków, w dobrej żytnej glebie, miała łąk poddostatkiem, obszerne pastwiska i do tysiąca włók puszczy.

Rozsądny dziedzic, uporządkował nasamprzód robociznę, po trzy dni z uprzężą i jednym dniu pieszym z chaty w tygodniu. Dodał do tego cztery włóki, czyli jak je nazywano ngwattyy>, w których cała ludność zdatna do pracy wychodzić musiała do sianoźęcia i żniwa; prócz tego naznaczył szarwarki do naprawy dróg i mostów. W owym czasie, nie było jeszcze po dworach zaprowadzononych magazynów włościańskich, kiedy wydarzył się rok nieurodzajny, a właściciel zapasy swoje wyprzedał, przymuszony kupować zboże na wykarm ludzi po wysokich cenach, narażony często bywał na zaciągnienie długu. Z tego więc powodu, referendarz ustanowił u siebie magazyny i na pierwszy zakład darował włościanom świsłockim 500 beczek żyta i tyleż jarego zboża. Przytem znalazł potrzebę otworzenia kasy komunalnej, do której ofiarował od siebie darowizną 3000 rubli srebrnych i od nich od tej-że kasy opłacał procent. Pożyczający z magazynu włościanin na chleb, lub na usiew, obowiązany był przy oddaniu dosypywać garniec jeden do pożyczonej oziminy. Pożyczający pieniądze, płacił 5 od 100 procentu rocznego. Ewikcja była pewną, gdyż cała włość solidarnie za pożyczającego ręczyła; a tymczasem magazyny się coraz bardziej napełniały, pomnażała kasa. Gdy się ilość zboża podwoiła, połowę sprzedawano, a suma ztąd wynikła, przechodziła do komunalnej kasy; również do niej wpływały wszelkie pieniężne sztrafy od przekraczających włościan i dziesiąty grosz od propinacji miejskiej na ten cel przeznaczony.

Pan Tyszkiewicz chciał doprowadzić do tego, aby włościanie procentem od własnych pieniędzy zaspakajali skarbowe podatki i zamiast oddawać rekrutów w naturze, płacili za każdego po tysiąc rubli asygnacyjnych, stosownie do obowiązującego prawa; i byłby niezawodnie filantropijny swój zamysł doprowadził do skutku, gdyby Bóg o lat kilkanaście życie jego przedłużył. Sądy włościańskie ustanowiono po folwarkach i składające się z lepszych gospodarzy, były pierwszą miejscową instancją, na wszelkie przestępstwa i nadużycia; główna administracja dołączała swoje uwagi do każdego zapadłego wyroku, a sam tylko dziedzic zostawiał sobie prawo potwierdzenia go ostatecznie, złagodzenia lub uchylenia zupełnie.

W całej majętności poprzecinanej na wszystkie strony wyprostowanemi drogami, osadzonemi drzewami, zabudowania gospodarskie były porządne i dobrze utrzymane, a każdy folwark miał swoje lokalne przezwanie, i tak: Świsłocz sama nazywała się «rezydencją», — Raniewicze, o ćwierć mili od niej, z małym sosnowym borkiem i altaną, — «Mon plaisir»; Synfany czyli Klepacze, z letnim pałacykiem wystawionym przez panią referendarzawą, — „Mon Caprice", Rudnia, leżąca na samym krańcu Świsłoczyzny, przy gościńcu brzeskim — „Au rewir",. Prócz tego, folwarki, gdzie były stawy, przybierały nazwę rybnych, gdzie gorzelnie, — wódczanych; Hrynki zaś nazywał pan referendarz „Psiarnią pana gienerała", bo chociaż sam nie był myśliwym, chował tam przez pamięć dla ojca gieneralskie ogary i pokurcie.

Tak był do systematycznego porządku przywiązany, iż prędzej, malwersację w rachunkach gotów był przebaczyć niż niedosadzone drzewko, popsutą barjerę, niepoprawiony mostek przy drodze płazem puścić; pierwsze przewinienie, ułomnością był uważał, drugie — występkiem być mienił. Razu pewnego, administracja doniosła „J. W. panu", iż po obliczeniu ekonoma w Klepaczach, okazał się deficyt na parę tysięcy złotych. Natychmiast winnego kazał oddalić i na satycfakcję dworu polecił przyaresztować mu pensję i zabrać konie, bydło i ruchomość całą. Napróżno ekonom o przebaczenie i miłosierdzie nad żoną i dziećmi błagał, ani słyszeć o nim nie chciał! W parę tygodni później, pojechał na spacer do Klepacz i ujrzał koło drogi na wzgórku krzyż, świeżo obsadzony sześciu jodełkami w równej odległości od siebie, a każda z nich pięknie się przyjęła. — Za powrotem do Świsłoczy, zawołał do siebie komisarza i oddalonemu ekonomowi zaległą pensję oraz przyaresztowane konie, bydło, ruchomość oddać kazał przy tern udzielić świadectwo następującej treści: „Służył u mnie trzy lata, miał wielkie zamiłowanie porządku, utrzymywał dobrze drogi i przysady, ale ponieważ za posadzone przez niego sześć jodeł przy krzyżu, zapłaciłem mu 2000 złotych polskich, uważając że to za drogo, uwalniam go od służby i życzę szczęścia i powodzenia".

Pan referendarz „minucista" w najmniejszej rzeczy, gdzie co położył, powinien był znaleźć. Codzień o tej-źe samej godzinie wstawał, kładł się, jadał śniadanie, obiad, wieczerzę, odbywał przechadzki. W niedzielę, kiedy wchodził do kościoła, w tei-źe samej chwili ksiądz ze mszą wychodził; cały dwór na nabożeństwo obowiązany był uczęszczać, a kto tej powinności nie dopełnił bez ważnego powodu, ten później klęcząc przez pół godziny, musiał odmawiać pokutne modlitwy.

Ponieważ pan marszałkowicz nie jadał chleba przy stole, a pan Komajewski nie pił wina, przed iednym kłaść chleba, a przed drugim stawiać kieliszka nie pozwalał. Spostrzegł razu pewnego, że jeden z sąsiadów palcami brał cukier z cukiernicy do kawy, odtąd kazał mu na osobnej miseczce kłaść kilka kawałków, mówiąc: — „Nie żałuję, ale nie brudź własnemi palcami daru bożego". Pan marszałek Rado wieki, nabrawszy wosku ze świecy, robił z niego kulki, ubodło to gospodarza i od tej chwili, ile razy przyjechał pan marszałek, kamerdyner przynosił mu na tacy całą świecę woskową, przy której to ceremonji odbierał zawsze tę samą admonicję: — „Bawić się pozwalam, ale nie psuć, bo to grzech!".

Byli tacy, którzy referendarza nazywali dziwakiem, gdyż powierzchownie o nim sądząc, spostrzegali dziwaczność a nawet śmieszność tam, gdzie się zawsze ukrywał cel szlachetny, zkąd wypływał dobry uczynek; inni mawiali o nim, że jest „oryginałem bez kopji" i nie mylili się bynajmniej, oryginalność bowiem podobna powinna była być naśladowaną, zostawszy zaś bez kopji, niestety! zatraconą została.

Daleki jego krewny, chociaż bardzo bogaty, miał zwyczaj pobierać przy każdym wydanym przez siebie kontrakcie na młyn lub karczmę, po jednej głowie cukru kontraktowego. Razu pewnego, weszło do niego dwóch żydów, każdy z nich z kontraktem do podpisania, a we dwóch jedną tylko przynieśli głowę cukru. Spostrzegł to odrazu i zaczął na głos wołać: — „Gwałtu! ratujcie, co ja widzę, monstrum, dwóch żydów z jedną głową". —

Służba usłyszała, przybiegła, wypchnęła żydów i poty nie wpuściła nazad, póki drugiej nie przynieśli głowy. Gdy to opowiadano panu referendarzowi: „Każdy robi jak mu się podoba — odpowiedział — ja zaś najszczęśliwszy jestem, kiedy do mnie przychodzą nie z głową, ale z otwartem sercem i z przekonaniem, iż nikomu krzywdy nie jestem w stanie wyrządzić".

„Me daleko Pruźany, — mówi J. I Kraszewski — w kolonji zwanej Kraśnik, mieszkał Franciszek Karpiński, gdzie dotąd jego drewniany dworek stoi blizko drogi. Dwa ganki z daszkami, dwoje drzwi, żadnego okna od dziedzińca. Za domem gęsty las jodeł, wokoło wytrzebione pole ocienione lasami. Ta poeta serca mieszkał dłngo, tu razem ze swojemi chłopkami wydzierał i uprawiał rolę. Za sielankę zapłacono mu sielanką, kawałem prostej ziemi, za kawał prostej i prostodusznej poezji".

W ostatnich latach swego życia kupił wieś Ghoroivszczyzną zwaną, o trzy mile od Świsłoczy, tam, w lat kilka potem umarł, pochowany na cmentarzu w Łyskowie. Na jego grobie postawiono pomnik, na którym, stosownie do jego woli wyryto: „Oto mój dom ubogi".

Karpiński często przesiadywał w Świsłoczy, zwłaszcza gdy się przeniósł z Kraśnika do Chorowszczyzny. Jeżeli Tyszkiewicz umiał ocenić wielkiego poetę, Karpiński znał piękną Tyszkiewicza duszę; pomimo tego odmienność zdań nieraz ich powaśniła, a w końcu poróżniła zupełnie. Karpiński był próżny, lubił pochwały i kadzidła, lubił odbierać poważania i uwielbienia dowody; występował wobec arystokracji imienia, znaczenia i dostatków, ze swoją arystokracją talentu. Miłość własna wyrobiła w nim draźliwość, ta wywołała podejrzliwość i zdawało mu się w każdem słowie spostrzegać chęć uchybienia, w najniewinniejszym żarcie, odgadywać ubliżenie. Zawsze się uskarżał i utyskiwał na ludzką niewdzięczność. Tyszkiewicz pomimo fizycznej ociężałości, temperamentu bardzo żywego, łatwo się rozgniewał, łatwiej jeszcze uspokoił; jeżeli się poczuł winnym, sam pierwszy przeprosił, jeżeli go obrażono — przebaczał, ale pamiętał. Spokrewniony z rodziną królewską, w swojej przytomności nie pozwalał nikomu występować ze zdaniem przeciwko królowi, lub, jak ją wtedy nazywano, familji, uważał to za obowiązek.

Odebrawszy wychowanie ówczesnych dzieci magnackich, ze wszelkiemi wyobrażeniami owej polskiej równości, nie wyłączającej wszakże uprzedzeń wyższości rodowej, jeżeli kochał szlachtę, to nie dla tego, że była mu równą, ale jak ojciec dzieci, jak opiekun poruczonych jego pieczy, jak dobrodziej obowiązanych sobie, kochał ich, bo miał w sercu głęboko wyrytą miłość bliźniego.

Tłómacz psalmów dawidowych, rannej i wieczornej modlitwy, nie był katolikiem, ale deistą, dziedzic Świsłoczy był z przekonania nabożnym. Tamten rozjątrzony na panów, za to, że się nie poznali na nim, nie dosyć świadczyli, został demokratą, ten nic od nikogo nie potrzebując, drugim raczej świadczył, czem był, tern pozostał. Były to dwie budowle, które obok siebie postawione, nie mogły się z sobą spoić, pierwsza bez fundamentalnej podstawy, musiała runąć, druga wzniesiona na podmurowaniu z opoki, pozostała. Pamięć pierwszej w powtarzanej pieśni do potomności doszła, drugiej w dobrych uczynkach.

Razu pewnego, po długiej poobiedniej dyskusji, w której Karpiński przypisywał nieszczęścia krajowe magnatom naszym, referendarz, zaperzony, temi słowy zakonkludował rozmowę: — „Każdy magnat solą w oku waćpanu, bo sam nim nie jesteś!" Poczem wyszedł do ogrodu, Karpiński drugiemi drzwiami już się wynosił, gdy go marszałkowicz Bułharyn w samym progu zatrzymał, a zaśpiewawszy fałszywym głosem pieśń o Justynie, rozśmieszył i udobruchał.

Podczas spaceru swojego, Tyszkiewicz, wysapawszy się i ochłonąwszy z gniewu, przypomniał sobie, że rok był nieurodzajny, a do tego w Chorowszczyznie grad wybił zboże, przez co Karpiński musi być W złych interesach, skoro więc wrócił do domu, z uśmiechem na ustach wziął go za rękę, posadził obok siebie na kanapie i temi się słowy do niego odezwał: — „Panie Franciszku, u ciebie w tym roku niema co robić, bo ci grad zboże już wymłócił, przenieś się lepiej do Świsłoczy, ofiaruję ci mieszkanie przyzwoite i wszelkie wygody. Będziemy razem po spacerach i po sąsiedztwach jeździć, będziemy z sobą rozprawiać, czasami się kłócić, zawsze się godzić, na moje zaś imieniny, urodziny oraz na większe uroczystości wytrzęsiesz z rękawa jaki dowcipny wierszyk, ja zaś za to przeznaczam ci po trzysta czerwonych złotych do roku". Zaledwo tych słów domówił, Karpiński zbladł, zerwał się z miejsca, a odepchnąwszy podaną sobie dłoń przyjacielską: — „J. W. referendarzu litewski, kawalerze wielu orderów — zawołał — wiedz pan o tem, że Franciszek Karpiński ubogi, ale hardy, zdolności jakie mu Bóg dał, nie sprzedaje, nie pisze za pieniądze na rozkazy i woli pozostać gołym, a panem swej woli, niż sługą magnata!" Poczem ukłonił się, wyszedł z pokoju i opuścił Świsłocz na zawsze.

Jan Śniadecki rektor uniwersytetu wileńskiego, był w stosunkach ścisłej przyjaźni z panem Tyszkiewiczem, przyjaźni opartej na zobopólnym szacunku, pan rektor czas wakacyjny przepędzał nieraz we Świsłoczy i oddawał się wtedy z całym zamiłowaniem myśliwstwu! Gdy wracał z polowania, a to się nie udało, powstawał przeciwko krajowi, gdzie się trzeba było włóczyć dzień cały, aby napotkać kuropatwę — jedynaczkę, lub bekasa — sierotę. „Nie tak się dzieje w Prusach lub Saksonji — powtarzał — tam porządna i systematyczna administracja, łowiectwo doprowadziła do tego, źe co krok to zając, kuropatwa, bekas".

Pan referendarz, żarliwy obrońca swojszczyzny, zaprzeczał i wszczynała się zacięta kłótnia pomiędzy żywem srebrem a ukropem: żywe srebro, stosownie do temperatury, podnosiło się lub zniżało co chwila, ukrop wrzał, nie ostygał. Zapalczywi obydwa, jeden nie ustępował drugiemu, maleńki pan rektor skakał po pokoju, gruby pan referendarz trząsł się na krześle, aż nakoniec, gdy się pierwszy zmęczył, drugi zasapał, następował rozejm, dalej wzajemne podanie sobie dłoni i zgoda. O ile Tyszkiewicz poważał i szacował Śniadeckiego, dowodem, iż zapisane przez siebie 200,000 młodym dwom krewnym, chciał koniecznie ulokować u niego, aby z nich procent mógł służyć na ich wychowanie.

Rektor, nie chcąc się podjąć takiego ciężaru, odmówił, Tyszkiewicz prosił, nalegał, gniewał się — napróźno i po długich sporach, złożył w depozyt u Śniadeckiego pieniądze, a kiedy nietknięte leżały w kufrze, sam od nich płacił procent do czasu pełnoletności młodzieńców.

Referendarz ślepo był przywiązany do żony, pomimo źe w ciągu życia całego nie okazała mu najmniejszego współczucia. Żadnych z nim stosunków nie miała, nawet takich, jakie sama grzeczność wymaga; jeżeli nie lubił o niej wspominać, że myślał, dowiódł niejednym uczynkiem. Ilekroć do Warszawy zawitał, nifr bwał u niej, ale w teatrze, naprzeciwko jej loży miał swoją tak nazwaną z francuskiego „łazienkę" (baignoire); tam za kratką sam niewidziany, mógł bez przeszkody patrzeć na przedmiot swej nadto uporczywej miłości. O milę od Świsłoczy, w folwarku Klepacze, zaczęła pani referendarzowa budować piękny pałacyk, przypominający czasy Ludwika XV-go, dokończył go jej małżonek, atoli w nim nigdy nie mieszkał, ale w dawnem domostwie, a gdy go pytano: — „dla czego?" — „Za wysokie progi na moje nogi!" — odpowiadał. Klepacki pałacyk przeistoczony przez fundatorkę na Synfany co po grecku znaczy: „nowy dom", od nazwiska pana de Maison-neuve, swego przyjaciela, leży nad wielkim stawem poprzecinanym wyspami, obsadzonemi drzewami. Na jednej z nich wieża z zegarem, na drugiej altana, na trzeciej dom dla królików, czwarta ostrokołem obwiedziona, tam chowane sarny. Poprzeciwnej stronie stawu, wyglądał mały lecz schludny kościółek Grecko-unickiego wyznania. Pałacyk składał się z dwóch salonów, z których jeden ośmiokątny, wyłożony cały kafelkami, służył zarazem za kąpiel i miał wannę ukrytą w kanapie; drugi był wybity adamaszkiem żółtym, sypialny pokój zielonym, a w każdymz nich odpowiadające zasłony u okien i meble biało lakierowane ze złotem; portrety pani referendarzowej, króla Stanisława Augusta, ks. prymasa Poniatowskiego i pana jenerała Tyszkiewicza, weneckie lustra dużych rozmiarów w złoconych ramach, zegary paryskie.

Zaraz za domem, był niegdyś ogród fruktowy, ale gdy dostrzegł referendarz, że mu nieraz dla zerwania owoców łamią gałęzie, drzewa owocowe kazał powycinać, a natomiast kwatery pozasadzał klonami i kasztanami. Za ogrodem labirynt grabowy, dalej na łące karuzele i huśtawki, nakoniec lasek brzozowy, z obciętymi wierzchołkami jak w Świsłoczy.

Pan referendarz, gdy się dowiedział, że małżonka jego jadąc z Siedlec, od pani hetmanowej Ogińskiej, na Brześć, Grodno, do pani hetmanowej Tyszkiewiczowej w Horodczy, przejeżdżać będzie przez Świsłocz, udał się o mil kilka na jej spotkanie, na samą granicę Świsłoczyzny. Tam oczekiwał dni parę, a gdy mu oznajmiono, źe pani jedzie, wyszedł na drogę, zatrzymał jej karetę, otworzył, i niewysiadającą z niej nawet, przy samych drzwiczkach powitał, pocałował w rękę i do siebie zaprosił. Po odmownej odpowiedzi, otrzymawszy pozwolenie przeprowadzenia małżonki przez swoje dobra, przez mil pięć jechał za nią w swoim pojeździe, poczem, odbywszy tą samą ceremonję co przy powitaniu, rzucił jej pod nogi na pożegnanie trzos z 1,000 czerwonych złotych.

Referendarz zawsze dbały o utrwalenie tego co dla włościan swoich wciągu całego życia zrobił, dnia 20 grudnia 1813 r. sporządził testament i przyznał go w aktach powiatu wołkowyskiego. Na to, gdyby ktośkolwiek zapytał: dla czego nie ustanowił majoratu? odpowiem, źe gdyby mu szło jedynie o splendor i prezopopeję imienia, byłby nie z jednej Świsłoczy, ale z całego majątku utworzył majorat na wybranego po sobie następcę, w braku własnego potomstwa. On zaś, idąc za głosem poczciwego serca, wolał liczną a nie majętną wspomódz rodzinę, niż wzbogacić jednego. Zapisał Łohojsk-Pijusowi Tyszkiewiczowi. Białopole — ukraińskim Tyszkiewiczom, Świsłocz zaś oddawał Tyszkiewiczowi, staroście wielatyckiemu, z zastrzeżeniem wypłacenia legatów, i wykonania wszelkich warunków testamentu. W razie, gdyby pan starosta nie chciał przyjąć Świsłoczy, dziedzictwo przechodziło na syna jego, Michała, następnie na Tadeusza byłego gienerała wojsk polskich, dalej na Wincentego i Józefa, synów Dominika, a nakoniec do rządu, pod temi samemi zobowiązaniami. Te, na pierwszy rzut oka, zdawały się bardzo uciążliwe. Nasamprzód, trzeba było jednorazowo zapłacić 750,000 złotych polskich pani referendarzowej, która, aż do zaliczenia całkowitej sumy, miała prawo zajęcia majątku i pobierania z niego intrat bez zdawania z nieb kalkulacji. Prócz tego, wypadało jej płacić dożywotnej pensji po 2,000 dukatów do roku.

Drugim zobowiązaniem było wymurowanie gimnazjalnych gmachów w przeciągu lat trzech od śmierci testatora, a do lat dziesięciu: kościoła, apteki, kafenhauzu, pięciu karczem i wszystkich. domów okrążających rynek. Następowały familijne legata: 300,000 złotych zapisane panu Tadeuszowi Tyszkiewiczowi i drugie 300,000 innym członkom rodziny, domownikom i dawnym sługom, nie przepomniawszy o żadnym.

Że podobne zobowiązania, czyli raczej warunki mogły się, jakem wyżej powiedział, uciąźliwemi wydawać, nie przeczę; zląkł się ich pan starosta wielatycki i syn jego Michał i odstąpił od praw do dziedzictwa; odważniejszy od nich pan Tadeusz, podjął się warunków i sukcesję przyjął.

W testamencie wszakże znajdował się przypisek w tych słowach: „dla ułatwienia warunków, i spłacenia legatów, dodaje się dziedzicowi Swisłoczy na własność, suma miljon złotych polskich ulokowana na procencie u ks. Eadziwiłła, ordynata nieświeskiego. Oprócz tego, złożoną była w świsłockiej kasie suma 200,000 złotych, przeznaczona na wymurowanie gimnazjum. O tym dopisku, że nie wiedzieli ani starosta ani syn jego, wątpić nie można, czy wiedział lub nie pan Tadeusz, zaręczyć nie mogę.

Tadeusz Tyszkiewicz, mój ojczym, w kampanji 1812 roku, służąc w wojsku polskiem w stopniu jenerała, w bitwie pod Medyną wzięty do niewoli, wrócił do Warszawy w 1814-tym, a w następnym, na wiosnę ożenił się z matką moją, Józefą z Sołłohubów Potocką, rozwiedzioną z ojcem moim, Stanisławem, jenerałem wojsk polskich. Pan Tadeusz posiadał w marjampolskim powiecie majątek Balwierzyszki, leżący nad samym Niemnem. Jego to referendarz wybrał na spadkobiercę Swisłoczy. Chcąc w trakcie będący interes doprowadzić do skutku, obie strony potrzebowały spotkać się z sobą dla zobopólnego porozumienia. Pan Tadeusz nie chciał brać paszportu do Rosji, mniemał może, że mu go odmówią, pan referendarz nie życzył sobie do Warszawy zawitać. Obmyślili zatem udać się do Tykocina na dzień naznaczony. Pierwszy z nich, wyprawiwszy zaraz po ślubie matkę moją do wód szlązkich, przybył do Tykocina na polską, drugi do Szelągówki, na rosyjską stronę.

Od czasu wojny nie było mostu na Narwi, ale dyrektor komory mógł udzielać prywatne pozwolenia przebycia granicy; otrzymał takowe pan Tadeusz i już się na drugi brzeg wybierał, kiedy się temu pan referendarz oparł. On każdy krok, uczyniony wbrew prawu, uważał za nadużycie, każde nadużycie za zbrodnię stanu, umyślił więc inny sposób widzenia się i rozmówienia ze swoim krewnym. Czemużby np. Wincenty Tyszkiewicz z Tadeuszem Tyszkiewiczem, nie mogli się spotkać wśród Narwi na promie? Po dwugodzinnej rozmowie, pierwszy do Swisłoczy, drngi do Warszawy powrócił.

 

 


Wincenty Tyszkiewicz.
Referendarz litewski.

 


Gmach gimnazjalny w Swisłoczy.

 

W tymże samym roku, z guwernerem moim panem Okr........., pojechałem do mojej matki, mieszkającej w Balwierzyszkach na wakacje. Przybył tam pan referendarz, ujrzałem go po raz pierwszy i polubiłem odrazu, gdyż był wesoły i umiał się zastosować do każdego wieku. Eozmawiał ze mną o Warszawie, a wiedząc, żem był uczniem szkół pijarskich, pytał o profesorów, których znał osobiście, szczególniej zaś o księdza Kopczyńskiego, Przeczytańskiego, Bielskiego bo i on przez lat kilka pobierał nauki w Collegium Nobilium księży Pijarów, a jak wpadł w dobry humor, i zaczął prawić o swej młodości, o szkolnych figlach, o dworze Stanisława-Augusta, o zabawach stolicy, każde słowo z upragnieniem chwytałem, gdyż od lat najmłodszych, chociaż chętnie hasałem z młodymi, największe upodobanie miałem słuchać, kiedy starzy dawne opowiadali dzieje.

Pan referendarz jadł bardzo wiele i z tego pewnie powodu, Gzęsto na zdrowie zapadał. Zabroniona mu była wieczerza, gdyśmy do niej siadali, kazał się w bocznym pokoju zamykać, zkąd dobijał się do nas, prosił, zaklinał, aby mu otworzono, wołając w niebogłosy: „otwierajcie, odmykajcie!"

„Co to za perfumy, odory, co to za sosy dolatują do mnie, zmiłujcie się, puszczajcie, bo nie wytrzymam, umieram z głodu, umarłem!" Po wieczerzy dziękował, że mu nie otworzono, a nazajutrz tę samą scenę odegrywał! Zabawił z parę tygodni w Balwierzyszkach, układy z panem Tadeuszem Tyszkiewiczem pokończył, potem, wyjeżdżając, obiecał przyjechać na zimę do Warszawy.

Podczas zimy 1815-ty na 1816-ty, matka moja mieszkała w Warszawie, w domu Wasilewskiego na Krakowskiem-przedmieściu, pan referendarz w mniejszej Wizytkowskiej kamienicy, na przeciwko saskiego dziedzińca. Przyjechał dosyć dworno, miał z sobą kamerdynera, dwóch lokai, kuchmistrza, cztery konie na stajni. Towarzyszył mu nieodstępny marszałkowicz. Pan Tyszkiewicz nigdzie nie bywał, ale go ci i owi odwiedzali, zwłaszcza moja matka codziennie przed obiadem, ja zaś bardzo często przed wieczorem. Skórom tylko wchodził, kazał mi obok siebie siadać i wypytywał, co kto robi w całem mieście, kto się z kim kłóci, kto się z kim pokłócił, pogodził. Gdym o ile mógł, zaspokoił jego ciekawość i nie miałem nic więcej do opowiedzenia, sam pierwszy mnie żegnał, prosząc, abym czemprędzej z nowym zapasem nowinek i plotek powracał. Wszyscy nowi znajomi pośpieszyli ze złożeniem mu winnego uszanowania, co go nieraz wielkiego nabawiło kłopotu. Kiedy Stanisław Potocki, minister oświecenia, dawny jego kolega szkolny, przysłał z zapytaniem, o której godzinie może go odwiedzić, zafrasował się niemało; jak ma pzyjąć tak wielkiego dygnitarza, ministra, wojewodę? Już chciał sobie szyć mundur, ale zkąd dostać gwiazdę orła białego? — bo swoją zostawił we Swisłoczy! Dowiedział się o tern Potocki i, nie czekając dalej, wpadł znienacka do referendarza, ten się zmieszał zrazu, ale gdy się serdecznie uściskali i rozgadali, zapomniał o ministrze, wojewodzie, przypomniał tylko dawnego szkolnego kolegę i towarzysza młodości.

Powiedziałem wyżej, że lubił słuchać plotek, z nich nieraz tworzył komemoraże; gdy w skutek powtarzanej przez niego plotki, matka moja oddaliła pannę służącą, skoro się o tern dowiedział, mocno się zmartwił. Wchodzę do niego, siedzi na krześle zasępiony, kłaniam mu się, odkłonił, lecz milczy, pytam o zdrowie, nie odpowiadał Gdy napróżnó odgadnąć pragnę, co to może znaczyć — wyjmuje zegarek z kieszeni i na migi pokazuje, abym wyszedł i za godzinę do niego powrócił. Powracam. „Chcesz pewno wiedzieć, — pyta, dla czegom cię przyjął przed godziną milczeniem? Dla tego, że źle zrobiłem, zgrzeszyłem, z tego więc powodu naznaczyłem sobie karę. Nagadali mi dziwolągi na pannę służącą twojej matki, powtórzyłem co słyszałem, ona ją oddaliła i być może biedaczkę najniewinniej pozbawiono miejsca. Kiedy mój służący nabroi, musi klęczeć i jabym ukląkł, bom na to zasłużył, ale nie mógłbym o własnej sile powstać, dla tego postanowiłem sobie za pokutę przez cały tydzień po dwie godziny na dzień milczeć. Nie pochwalił się wszakże, że oddalonej z jego przyczyny pannie służącej całoroczną pensję posłał, sposobem wynagrodzenia.

W kilka dni później, mój służący wchodzi do mnie z rana. Patrzę na twarz jego mocno poturbowaną: — „Co ci jest Stanisławie?" pytam.

 — Pobił mnie wczoraj Konrad pana referendarza.

Co tylko tych słów domawiał, przysyła Tyszkiewicz po mnie, prosząc, abym służącego mojego z sobą przyprowadził. Wchodzę, o wszystkiem już wiedział, prosi mnie siadać obok siebie po prawej stronie, a po lewej siedzi marszałkowicz Bułharyn; przednimi klęczy Konrad, za nim stanął Stanisław. Referendarz przemówiwszy słów kilka o miłości bliźniego, głos dał panu Marszałkowiczowi, a ten następującym sposobem rozpoczął wywód sprawy:

 — Konradzie, gdzie byłeś wczoraj wieczór?

 — W szynkowni, na Bednarskiej Ulicy.

 — Z kim?

 — Ze Stanisławem.

 — Cóżeście tam pili?

 — Po parę lampeczek miodu.

 — I popiliście się?

 — Trochę.

 — O coście się pokłócili?

 — On utrzymywał, że u nich w Warszawie lepiej, a ja, że u nas na Litwie.

 — Kto pierwszy uderzył?

 — Ja.

 — Czy oddał ci?

 — Nie, bom się nie dał.

 — Konradzie, czy żałujesz tego cośuczynił?

 — Żałuję!

 — Czy obiecujesz poprawę?

 — Obiecuję!

Na tern się cały wywód zakończył, a prezydujący skazał Konrada za to, że do szynkowni chodził, upił się, pobił, pokaleczył, mógł zabić,. — na zapłacenie miesięcznej swej pensji poszkodowanemu, poczem, musiał w naszej obecności Stanisława przeprosić i pocałować w rękę.

Nie minęło parę tygodni, pan referendarz, korzystając jeszcze z sannej drogi, opuścił Warszawę, ułożywszy się wprzódy z moim ojczymem, iż mu od przyszłego Św. Jana, roku bieżącego, ustępuje Swisłoczy, warując sobie wszakże 2.000 czerwonych złotych rocznego z niej dochodu, wolne mieszkanie na zimę w Klepaczach, na lato w Willi Świsłockiej za Brzeską Ulicą i dostarczenie wszelkich wiktuałów i potrzeb na kuchnię. Niestety! nie doszło do tego, gdyż wnet otrzymaliśmy następującą wiadomość, umieszczoną w pismach publicznych:

„Wincenty, hrabia na Łohojsku, Tyszkiewicz, niegdyś referendarz W. Ks. Litewskiego, i Orderów polskich kawaler, znajdując się w drodze, umarł 12 marca 1816 roku w majętności Duboja, niedaleko Pińska, u swej krewnej Pani Korzeniowskiej.

„On to, pieniężnym zasiłkiem, w ilości 500 czerwonych złotych, dopomógł panu Lindemu do pośpiechu wydania tomu szóstego Słownika Polskiego; on, dla gimnazjum gub. Grodzińskiej, w swojem dziedzicznem mieście Swisłoczy w powiecie Wołkowyskim, dawszy tymczasowe w drewnianych budowlach pomieszkanie, na wystawienie murowanego gmachu przeznaczył sumę 200,000 złotych.

Przeszłe wojenne czasy nie dozwoliły wyprowadzenia tych murów, ale pieniądze odłożone na ten przedmiot, w gotowiźnie, zapewnione są testamentem. Oprócz tego darował rzeczonemu gimnazyum znaczny zbiór książek. Tenże hrabia powszechnie jest znany u nas, na Litwie, jako wzór światłego kierownika, tak w porządnem i ozdobnem utrzymywaniu wiosek, przy dobrym i prawdziwym, pomyślnym bycie włościan, jako też w przystojnym i stanowi swojemu odpowiednim sposobie życia, równie dalekim od skąpstwa, jako też od szkodliwej dobrym obyczajom rozrzutności. Nie miał tak zwanych interesów, to jest żadnych długów i nie prowadził prawnych procederów, co u nas, jak wiadomo, w klasie właścicieli ziemskich, rzadko się zdarza. Dla tego wystarczały mu dochody na dobre uczynki i znaczne dary dla mniej dostatniej iamilji, jako i przyjaciół, czego zostawił dowody w testamencie swoim, w którym zabezpieczył środki podniesienia miasta Świsłoczy i polepszenia stanu włościan. Niebyłoby może bez pożytku, gdyby kto dobrze wiadomy i umiejętny sposób ekonomiki i rządzenia się jego, w szczegółach i porządku należytym opisał, a dla przykładu i nauki ogłosił. Dzieła podobnego rodzaju najłatwiej przyczyniać się mogą do poprawienia krajowego gospodarstwa i ogólnego bytu".

(Dziennik Wileński, № 15 z d. 31 marca 1817 r.).

 

(D. c. n.).

Dalej-->>

 

 

* * *

Яндекс.Метрика