pict На главную сайта   Все о Ружанах pict
pict  
 

* * *

Leon hr. Potocki
(Bonawentura s Kochanowa)

 

WSPOMNIENIA
o Swisłoczy Tyszkiewiczowskiej,
Dereczynie i Różanie
 

 

Petersburg
1910

 

 Podał do druku oraz przedmowę i życiorys skreślił Michal Federowski

 

TREŚĆ

Wstęp

Dedykacja

I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zaczęło)

I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zakończenie)

II. Dereczyn

III. Różana (Tę część patrz w tłumaczeniu językiem rosyjski.)

SWISŁOCZ
(Ciąg dalszy)

 

[«Kwartalnik Litewski», 1910, № 3 stronice 131-160.]

— Matka moja była córką Józefa Sołłohuba, starosty Ejszyskiego, urodzona z Potockiej; pani Sołłohubowa po śmierci męża swojego poszła powtórnie za mąż za Aloizego Hrabiego Briihla, jenerała artyleryi, syna Henryka Briihla, pierwszego ministra Augusta III.

W lat kilka później umarła, zostawiwszy z drugiego małżeństwa córkę, Amelję Briihlównę, którą wzięła na wychowanie pani Wielopolska starościna krakowska, stryjeczna siostra jej matki. Józefa Sołłohubówna poszła za mąż za Stanisława Potockiego, Starościca halickiego. Z tego małżeństwa pozostałem jedynym potomkiem, utraciwszy dwie siostry i brata.

Matka moja była aniołem dobroci. Ojciec mój najszlachetniejszy z ludzi, stworzeni byli dla siebie, pobrali się z miłości, i czemuż po latach kilkunastu wzorowego pożycia rozstali się z sobą? Nie przyczyniłyż się do tego owe światowe pochlebstwa, wciskające się do serca, jak ostrze zabójczego żelaza? Może niebezpieczne zapatrywanie się na drugich, może ostatki zarażonego powietrza, wiejącego jeszcze z pustego ośmnastego wieku?... Matka moja przepędziła większą część lata w 1816 roku w Wilnie, z powodu słabości zdrowia. Przyjechałem do niej w czasie wakacji..

Przebiegając okolice tego miasta, unosiła się nad niemi żywa wyobraźnia moja, a wspomnienia świetnej przeszłości, jakże przemawiały do duszy! Ten gród Gedymina, sterczący jak pomnik grobowy, ta góra uświęcona pierwszem męczeństwem za wiarę na litewskiej ziemi, ten kościół Katedralny, kędy spoczywają popioły Witolda, Aleksandra, Barbary, stojący na miejscu, gdzie przed czterema wiekami palił się ogień Znicza wśród dębów, poświęconych pogańskim bogom; ta Wilja, okrążająca jakby modrą wstęgą ukochane przez siebie miasto! To, co wtedy uczułem, zostało przechowane na zawsze w pamięci mojej i dla tego dziś jeszcze, miejsca te mają dla mnie tenże sam urok, będący odbiciem pierwszych wrażeń mojej młodości!

Po kilkotygodniowem pobycie w "Wilnie, pojechaliśmy do bwisłoczy, a ztamtąd wróciłem nazad do Warszawy; matka moja pozostała na miejscu. Rzecz dziwna, jak mogła w tak krótkim czasie przyzwyczaić się do nieznanego jej dotąd wiejskiego życia, .a jeżeli czasami westchnęła za wielkim światem, do którego więcej zajrzeć nie miała, jeżeli zatęskniła za osobami, z któremi przyjazne stosunki na zawsze zerwać musiała, nikt jej westchnienia nie zasłyszałj nikt nie odgadł tęsknoty. Zajęta jedynie wychowaniem małoletnich córek, oddana obowiązkom dobrej żony i matki, wnet ją wszyscy poznali, ocenili i pokochali.

Pan jenerał Tyszkiewicz, chcąc prawa swoje na Świsłoczy umocnić i ułatwić sobie ciężące wypłaty, tembardziej, iż od komisji zarządzającej ordynacyą radziwiłłowską nie można było spodziewać się rychłego odebrania należności, ułożył się z panią referendarzową Tyszkiewiczową i przyjął od niej plenipotencję, na mocy której już nie jako dziedzic, ale w jej imieniu zajął Swisłocz, a zwolna i częściami spłacając legata i dopełniając warunki zastrzeżone w testamencie, interesa swoje na najlepszej stopie postawił.

W administracji majątku i w sposobie życia zachował tryb dawniejszy, a jeżeli zaszły niektóre zmiany, to tylko w zmniejszeniu wydatków. Odprawiono marszałka dworu, skasowano kapelę, zmniejszono liczbę sług. W pałacowych wozowniach karety angielskie ze złoconemi resorami, lub danglowskie, zastąpiły nowoczesne pojazdy; w stajniach, gdzie stały poszóstne cugi tyszkiewiczowskie, sapieżyńskiego lub pociejewskiego stada, czwórka anglezowanych gniadoszów do parady i dwie piątki mierzynów do podróży.

Zarządem domowym trudniła się matka moja; miała tuż za kuchniami w nowo wystawionej oborze 25 prześlicznych krów żóławskich, pod szczególnym swoim dozorem, a ponieważ bardzo lubiła kwiaty, po za pałacem od strony pola założyła mały kwiatowy ogródek, w którym najrzadsze pielęgnowała rośliny. Rzadko wyjeżdżała z domu, do niej zaś zjeżdżało się sąsiedztwo co niedziela na obiad. W liczbie osób, z któremi w większej zostawała zażyłości, była pani Feliksowa Potocka, oraz pani łowczyna Kossakowska, Potocka z domu, a szczególniej kś. Pawłowa Sapieżyna z którą łączyła ją przyjaźń od lat dziecięcych zawarta.

 


Generat Tadeusz Tyszkiewicz.

 


Swisłocz; Stare dworki w rynku.

 

Bawialne pokoje w pałacu świsłockim pod względem umeblowania żadnej nie uległy zmianie, co się zaś tyczy przekształcenia, połączono dwa gabinety w jeden, a za nimi urządzono sypialny pokój. Podział dnia był tenże sam jak za pana referendarza, obiad o drugiej, wieczerza o dziewiątej. Chociaż Pedrillo, kuchmistrz nieboszczyka, musiał ustąpić pierwszeństwa panu Truchnowskiemu, kuchmistrzowi sprowadzonemu z Warszawy, pobierającemu sześć dukatów miesięcznie, kuchnia jednak nie była lepsza; prócz pana i pani domu siadali zwykle do stołu pani z Tyszkiewiczów Kościałkowska, synowica pana jenerała, pan Józef Radowicki, zarządzający departamentem stajennym i pan Jankowski Wincenty, jeneralny plenipotent. W poobiedniej porze zjawiała się codziennie pani Krusińska, małżonka dyrektora gimnazjum, za nią pan szambelan Komajewski, dawny rezydent referendarski i zasiadali zaraz z matką moją do ulubionego przez nią bostona; grali na regestr i przy końcu dopiero roku kto wygrał — odebrał.

Pani Krusińska, rodem z Warszawy, słynna niegdyś piękność, wesołego charakteru, dowcipna, przesiąkła tą dworszczyzną, która się podobać umie, w wielkich była łaskach u mojej matki. Mąż jej, Jacek Krusiński, człowiek pod każdym względem godzien szacunku i uszanowania, uczony, członek Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, przez ćwierć wieku dyrektor świsłockiego gimnazjum, usunąwszy się ze służby publicznej i utrzymując z pensji emerytalnej, zamieszkał we Swisłoczy, gdzie umarł temu lat kilka, ona żyje dotąd, doczekawszy się późnej starości.

Przytoczyć tutaj muszę zadziwiający wypadek, za rzetelność którego zaręczyć mogę. Przy końcu 1827 roku. matka moja, wyjechała do męża, bawiącego podówczas w Warszawie. Odprowadziłem ją do Brześcia Litewskiego. Przed wyjazdem uprosiła panią Krusińską, aby w czasie jej niebytności, przeniosła się do dworu, dla lepszego dozoru nad dziećmi. Pani Krusińska zajęła pokój sypialny matki mojej i pierwszej zaraz nocy, położywszy się na jej łóżku, usłyszała stłumionym głosem wymówione słowa: „Ona tu umrze!" Poczem. gdy na nowo usnęła, po trzy razy temże samem stukaniem obudzoną została i też same usłyszała słowa. Nazajutrz powtórzyła obecnym owe osobliwsze ostrzeżenie. Matka moja wróciła z Warszawy w najlepszem zdrowiu, ale nie minęło trzy miesiące, w tymże samym pokoju, na tern samem łóżku umarła.

Są w naturze niczem niewytłumaczone objawy, o które się niedowiarstwo roztrąca, pochodzące najczęściej z rozdrażnionej wyobraźni, czasami z chorobliwego stanu zdrowia, a kiedy niekiedy, uchylając zasłonę tego co ma nastąpić, wzrokiem duszy czytając w przyszłości, przeczuwają to co będzie....

Pan szambelan Komajewski, dobre, łagodne, potulne i już nieco zdzieciniałe stworzenie, mało mówiące, niedaleko widzące; pan referendarz utrzymywał, że należy do nijakiego rodzaju, lubił go jednak bardzo i starem swojem dzieckiem nazywał. Razu pewnego, na jego urodziny, kazał przed nim postawić ogromny tort; 58 cienkich świeczek woskowych, tyle właśnie ile sobie szambelan lat liczył, wetknięto do tego olbrzymiego tortu, a skoro je zapalono, gospodarz domu z całą kompan ją wypił zdrowie „starego dziecka". Wiele razy opowiadał Komajewski ten epizod swego życia, a za każdym zalewał się łzami wdzięczności.

Za nieboszczyka nie spełniał żadnego obowiązku, nie trudnił się niczem, podobny był do domowego sprzętu bez użytku, do którego się przyzwyczaiły oczy, lecz bez którego zdawałoby się. że czegoś brakuje. Za mojej matki stał się koniecznie potrzebnym do kompletu bostona. Gdy się go pytano, czy nie miał nigdy zamiaru ożenienia się? — odowiadał, źo w młodości swojej, zaręczony z panną sędzianką R., już jechał na ślub z indultem w kieszeni; po drodze wstąpił do karczmy na nocleg, izba była pełna chłopstwa, położył się więc w stajni, a indult schował: do siana. Rano, budzi się, Szuka napróżno, — konie z sianem zjadły indultl Wziął to za ostrzeżenie, nie pojechał dalej, wrócił do domu i postanowił kawalerem pozostać.

Pan Komajewski umarł na rok jeden przed moją matką. Na kilka tygodni przed śmiercią, ponieważ miał w domu przygotowaną dla siebie trumnę, na wszelki wypadek, wysłał ją białą pościelą, włożył poduszkę i sam się do niej położył, wystrojony w nowy kontusz, z nowym pasem słuckim, poczem, zawoławszy swojego sługusa: „Pamiętaj Szymonie. — rzekł do niego, — abyś mnie tak ubrał i do tej trumny wsadził jak umrę. A nie zapomnij — dodał — świeżą chustkę do nosa włożyć do kieszeni, i wsypać tabaki do tabakierki"!

Przez lato matka moja przenosiła swoją rezydencję do Synfan i mieszkała w pałacyku pani referendarzowej. W roku 1817, przepędziłem wakacje w Świsłoczy, przy końcu zaś 1818, dokończywszy nauk uniwersyteckich w Warszawie, już się wybierałem na kilkoletnią podróż po Europie, kiedy w losie moim najważniejsza zaszła zmiana. Projektowaua podróż spełzła na niczem, zamknęła się dla mnie szkoła wielkiego świata, domowe wiejskie pożycie otworzyło mi swe wrota, ożeniłem się, czyli raczej zapisałem do bractwa żałujących... Matka przyczyniła się najwięcej do tego. Ojciec się długo sprzeciwiał, ona chcąc mnie zatrzymać blizko siebie, radziła się serca, on, słuchając jedynie doświadczenia, odzywał się głosem rozsądku, w końcu rozsądek sercu ustąpił.

W rok później, będąc w Warszawie, odwiedziłem pana wojewodę Stanisława Potockiego, na zapytanie gdzie mieszkam? — na wsi — odpowiedziałem: — Że o dwie mile od matki, a o milę od matki mojej żony. Pan wojewoda, choć Polak całą duszą, ale przesiąkły dowcipem francuzkim, rzekł na to: „Vons vivez donc dans un pays de commerce entre deux meres."

Pomimo tego, że jak to mówią, poszedłem na swoje, większą prawie połowę roku przepędziłem u matki. Zwykle jeździłem do niej w sobotę, bawiłem przez niedzielę, bywałem we Świsłoczy na święta Bożego Narodzenia, na Wielkanoc, na S-ty Józef, oraz podczas całego jarmarku. Jarmark był epoką ważną, oczekiwaną z największą niecierpliwością przez handlujących, przez młodych i starych. Pierwsi spodziewali się dużo na nim utargować, drudzy wytańcować się do woli, trzeci nagawędzić z sobą.

Nic tak nie przypominało wód zagranicznych jak jarmark świsłocki. Ten liczny zbiór obywateli mieszkających w osobnych dworkach, odwiedzających się nawzajem, odbywających spacery konno, piechotą, pojazdami, zgromadzających się codziennie na obiady do dworu, na bale, na publiczne reduty, na teatr; dodajcie do tego najpiękniejszą porę roku, a mieć będziecie istny Karlsbad, tylko bez skał, bez wieży, bez gorących źródeł, bez tej zagranicznej woni, która nam bije do głowy, odurza, nawet przytomność odbiera, a powrót do zmysłów dopiero wtedy przywraca, gdy pustki w kieszeni poczujem.

W roku 1818-tym, zjawiły się podczas świsłockiego jarmarku trzy piękności, które pomiędzy młodzieżą największy rejwach, zamieszanie, wybuch, rewolucję sprawiły.

Ten chwyta powietrze, bo mu dech odebrało, lecz się trzyma za piersi, aby mu serce nie wyskoczyło, ten oczy wyciera, bo nadto wielkim blaskiem uderzony, oślepł, ci szukają serca i głowy, bo je potracili. Tymczasem trzy dziewice, jedna od drugiej piękniejsza, z pełnym skromności układem, z łagodnym uśmiechem na ustach, i,ze spuszczonemi oczyma wchodzą do przepełnionych pokojów ciekawym tłumem, nie widzą wrażenia, jakie sprawiły, nie słyszą pochwał!

Nie gniewajcie się, panie, gdy dodam, że każda kobieta, chociażby najmłodsza, jeżeli nie widzi, to się domyśla, jeżeli nie słyszy, to czuje. Skoro się ukazały panny: Melanja Andrzejkowiczówna, Natalja Bispinżanka i Sieheniówna Karolina, cała młodzież podzieliła się na trzy obozy, do których niejeden przyłączył się weteran, i wyglądał, jak ten dawny sztandar, opalony w ogniu, niejedną kulą przeszyty, bo już nie w jednej bitwie przewodniczył mężnym do sławy.

Gdzie jest bodziec lub zachęta, tam najpowolniejszy staje się żywym, młody szaleje, stary warjuje. Powiadają, iż każdy człowiek na starość dowodzi, że dawniej było lepiej, swobodniej się bawiono, serdeczniej kochano. Nie zaprzeczam, dobrodusznie jednak wyznaję, że od owego jarmarku, chociaż lat czterdzieści minęło, większa część obecnych na nim osób wymarła, a kto pozostał, ten starcem lub babą; chociaż do tego czasu nie jednym pędem wiatru miotany, nie jednym prądem wody uniesiony, dużo widziałem blasku, wspaniałości, przepychu i świetności, tak szczerej, tak prawdziwej, tak poczciwej wesołości nigdzie nie napotykałem, nigdzie się lepiej nie bawiłem.

Razu pewnego, w czasie wieczerzy, jedna z naszych piękności, gdy się z tern odezwała: — iż dobrze byłoby by któregoś dnia pojechać do Synfan na spacer — słowa jej stały się dla nas wszystkich rozkazem: pobiegłem do matki, wniosek podałem, zakomunikowałem go towarzystwu całemu i jednomyślnie przyjęty został.

Nazajutrz, po rannem śniadaniu, na drodze do Synfan kilkadziesiąt pojazdów się toczy, cała młodzież harcuje konno, a najpiękniejsza sprzyja pogoda. Już się rozpierzchli po ogrodzie i kiedy starzy zasiadłszy do zielonych stolików, czekają na obiad, młodzi, to się uganiają po trawie, szukają po labiryncie, to na huśtawkach wyrzucają się w górę, to batami pływają po stawie. — „Jakże tu wesoło — rzekła panna Melanja do panny Natalji, — brak tylko muzyki!"

Posłyszano te słowa i zaledwieśmy się w przeciwną stronę udali, odezwały się dęte instrumenta, zagrały mazurka i rozpoczęły się tany i pląsy, przerwane obiadem. Skoro wstano od stołu, odnowiły się z zapałem i trwały bez i)rzerwy aż do zachodu słońca. Powrotowi naszemu przyświecał blask księżyca, czekała na nas jeszcze reduta. Już biały był dzień, kiedym z niej wychodził i na spoczynek się udał, aby sił nowych nabrać do następujących po sobie dzień po dniu zabaw. Jarmark się zakończył, a każdy z żalem żegnając Swisłocz, powtarzał sam do siebie: do zobaczenia na rok przyszły! — i pewnie, jeżeli tylko mógł, — dotrzymał.

Następny jarmark poprzedzającemu w niczem nie ustąpił, chociaż pięknościi które przed rokiem otrzymały palmę należną wdziękom i powabom, nie zjawiły się na nim; może i z bojaźni, aby to, co wczoraj zachwycało, dziś nie spowszechniało z kretesem.

Księżna Ludwika Radziwiłłowa przybyła z całą rodziną do Świsłoczy, a córka jej, Helena i bawiąca przy niej panna de Neve, wszystkich oczy zwracały na siebie. Kiedy razu pewnego, trzech młodych ludzi dobijało się o szczęście tańcowania pierwszego mazurka z piękną Heleną, przybliża się ktoś do nich i temi słowy odzywa: — „Hólene, tu perdis Troie (trois) Messieurs je viens a Votre secours, mettons nous en ąuatre pour lui plaire."

Księżniczka, łącząc w sobie wyraz dobroci, ze spojrzeniem anielskiem, wspaniałej i majestatycznej postawy, wywoływała hołdy, rozbudzała uwielbienia. Panna de Neve, podobna do wymarzonej fantazji snu rozkochanego, unosiła nas do siódmego nieba! Jeżeli tamta, jak druga Barbara, godna była podobać się drugiemu Augustowi, ta się powszechnie podobała wszystkim. Tamta, zaledwie zaślubioną została kś. Wilhelmowi Radziwiłłowi, stryjecznemu swojemu bratu, w samym kwiecie wiosny umarła, ta pamięta może jeszcze, jakieśmy się o jedno jej spojrzenie dobijali.

Co tylko wymysł, szukający zabawy, wynaleźć jest zdolny, uprzyjemniało cały ciąg jarmarku: bal po balu, reduta po reducie, spacery, teatra, następowały po sobie bez przerwy, skracały godziny, a dnie ubiegały tak prędko, jak ubiega życie — zaledwo człowiek w nie wstępuje, już przebiegł, już z niego wychodzi czasami z żalem za minionem, częściej wszakże z tern wewnętrznem przekonaniem, że tam będzie lepiej, jeżeli zasłużymy na to.

Podówczas młodzież nasza, nieodrodna od ojców, nie była jeszcze utraciła zamiłowania w konnej jeździe; każdy z nas lubił dosiadać dziarskiego rumaka, zwłaszcza, gdy łaskawy rzut czarnego lub niebieskiego oka był nagrodą śmiałego skoku lub zgrabnego skrętu.

Zmieniły się czasy i dzisiejsze pokolenie tak rozprawia o naszych przeszłych harcach, jak my niegdyś rozprawiali o rycerskich gonitwach, z podziwem, ale bez chęci naśladowania: „A cóż znaczą teraźniejsze wyścigi? — zapytają polscy anglomani, — wszakże je odbywacie na koniach."

Prawda, ale nasze wyścigi, to nie swojskie, lecz z obczyzny wzięte, a pradziadowie wasi, gdyby was ujrzeć mogli w masztalerskiej barwie, toby się was z pewnością zaparli.

I we Świsłoczy, w roku 1816, były wyścigi ale bez komedjanckiego przebrania, na naszych krajowych koniach. Zaraz za miastem wybrano wieś szeroką na plac popisu; cała płeć piękna wystąpiła w najmodniejszych strojach, widzów było mnóstwo. Herman Potocki, na dzielnej siwej klaczy z boćkowskiego stada, zwyciężył spółzawodników swoich i podczas obiadu u mojej matki uwieńczony został koroną ze świeżych kwiatów uwitą. Niejedna piękna rączka przyczyniła się do tego, a najpiękniejsza pomiędzy pięknemi włożyła mu ją na głowę.

Nazajutrz wielki był obiad w Synfanach dla księżnej Radziwiłłowej, ze sto osób zaproszono na niego.

Skoro wstano od stołu, całe towarzystwo wsiadło na baty i przy odgłosie muzyki zaczęto pływać po stawie. Gdy się zbliżono do jednej z wysp, ujrzano na niej, pod rozpiętym bogatym namiotem, spoczywającego na łożu Konstantego z Ostroga. Okryty był burką, dokoła rozwieszony cały wojenny rynsztunek: zbrojar tarcza, szyszak, miecz, kopja, buława, hetmańskie i zdobyte na nieprzyjaciołach chorągwie. Obok siedziała córka, a u nóg młody giermek przygrywając na lirze, śpiewał znaną Niemcewicza dumę o zwycięztwie odniesionem pod Orszą.

Na drugiej wyspie, spotkanie Racheli z Jakóbem u studni. na trzeciej odegrano kilka scen z Donąuiszota Cerwantesa: walkę z wiatrakami i pożegnanie błędnego rycerza z Dulcyneą. Równo z powrotem do pałacu rozpoczęły się tańce, które się do białego dnia przeciągnęły.

Jarmark się zakończył, nie zakończyły się jednak z nim razem tegoroczne fety, a jeżeli się goście porozjeżdżali do domów. wnet powrócili do Swisłoczy, na zaproszenie mojej matki, która w dniu 25 sierpnia obchodzić miała dzień imienin hr. Ludwiki z Potockich, Kossakowskiej.

Po sutym obiedzie udali się wszyscy do ogrodu, a przeszedłszy przez lipową ulicę i zapuszczając się coraz dalej, w wązkim przejściu pomiędzy dwoma ścianami strzyżonych szpalerów, zastali rzędami poustawiane krzesła. W samej głębi zapuszczona zasłona domyślać się kazała niespodzianki, ale jaką będzie, odgadnąć było trudno. Skoro każdy zajął miejsce, za danym znakiem podniosła się kurtyna i ujrzano pomiędzy drzewami siedzącego na kopcu z darniny starca; białe włosy spływają mu na ramiona, biała broda spada na piersi, niebieska na nim szata, złotym sznurem przepasana. Jest to Ossian, król skandynawskiej ziemi, trzyma lutnię w ręku, a przygrywając na niej, opiewa czyny rycerskie, sławę i nieszczęścia własnej ojczyzny.

„Pieśni moje! powtórzcie co się dawniej stało, I ty w nich odżyj zeszłych bohaterów chwało!"

Lutnia umilkła, z rąk wypada, starzec zasypia, ale to co dopiero prześpiewał, powtarza się w snach znikomych, stęskionej za przeszłością duszy.

Głąb sceny się odkrywa. Uzbrojone statki z rozpiętemi żaglami, z rozwiniętemi różnobarwnemi flagami, przy odgłosie wojennej muzyki wypływają z przystani. Na jednym z nich stoi rycerz w złocistej zbroi i szyszaku, patrzy w tę stronę, kędy zostawił ojca, żonę, rodzinną ziemię i kiedy Oskar, syn Ossyana, zda się ostatnie pożegnanie zasyłać pięknej Malwinie, kiedy ta ściga go wejrzeniem, ręce za nim wyciąga, statki pędem wody uniesione, szybko oddalają się, nikną w przestrzeni, muzyka ustaje, kurtyna zapada.

We śnie drugim, na ołtarzu Odina pali się ogień święty, Malwina otoczona gronem dziewic, składa ofiary z ziół i kwiatów, zanosi modły za powodzeniem skandynawskiego oręża.

We śnie trzecim wracają rycerze z wyprawy: matki, żony, córki, kochanki, wybiegły na spotkanie swoich. Zbliżają się statki i kiedy z nad brzegów słychać radosne okrzyki, rycerstwo milczeniem odpowiada na nie. Świetne odniosło zwycięztwo, ale niestety ten, który im do niego utorował drogę, zginął śmiercią walecznych. Wynoszą martwe ciało Oskara, składają go na rodzinnej ziemi. Płacz, Ossjanie, utraciłeś jedynego syna, płacz, Malwino, utraciłaś ukochanego męża, płacz, Skandynawjo, najdzielniejszy twój obrońca nie żyje. Budzi się Ossjan, bolesne sny odżywiły w nim wspomnienia, zakrwawiły na nowo niezagojoue rany, porywa lutnię, przebiega palcami po srebrnych strunach, te żałosne wydają jęki; spogląda w niebo i zda mu się spostrzegać skandynawskich rycerzy, walczących jeszcze pomiędzy chmurami.

Przebudzenie sny uniosło, pierwszy powiew wiatru rozpędził chmury, lecz pozostała pieśń Ossjana, którą pokolenie pokoleniu podaje.

Powrócono do pałacu, a za nadejściem wieczoru, otworzyły się podwoje do jadalnej sali, przeistoczonej w kwiatowy ogród, oświetlony róźnokolorowemi lampami. W samej głębi, pod kosztownym namiotem, siedzą odaliski z haremu wielkiego sułtana.

Bogaty strój wschodni z najcieńszego muślinu, zawoje, naszyjniki z pereł, z drogich kamieni zausznice i spięcia, nieprzyczyniają wdzięków, ale własny blask tracą przy powabach tych ziemskich hurysek. Wnętrze namiotu zdobią tureckie szale, podłoga dywanami perskimi zasłana, nizkie siedzenia pokryte złotogłowiem. Na pozłocistych trójnogach wonne kadzidła się palą; przy wejściu dwaj murzyni we właściwem ubraniu, skuleni siedzą na piętach. Za zbliżeniem się gości, najstarsza sułtanka daje znak murzynom, a ci na srebrnych tacach roznoszą sorbety.

Po drugiej stronie sali, w miejscu prawie ukrytem, po za gęstemi krzewami, w prostym szałasie, cała szatra cygańska zasiadła dokoła wielkiego kotła, w którym się dzienna strawa na węglach warzyła. Skoro cyganie ujrzeli obcych, młoda cyganka, czerwonym płaszczem owinięta, w czerwonym turbanie, z pod którego wymykają się gęste sploty czarnych włosów; twarz ma nieco śniadą, czarne oczy żarzą się, jak dwa rozpalone węgielki, ale w nich zamiast cygańskiej chytrości, przebija dowcip, zamiast przebiegłości — naturalna wesołość, a przy niej nieco chęci podobania się, tak właściwej ładnej kobiecie. Zgrabnie się ukłoniła, a na prośbę aby każdej łub każdemu wywróżyła przyszłość, wziąwszy solenizaiitkę za rękę i wpatrując się w jej dłoń, w której jakby w księdze przeznaczeń czytać może kto umie: „Pani, — rzekła, — jesteś kochaną i szanowaną od wszystkich, bo na to zasługujesz, a jeżeli kiedy niekiedy lekki cień podejrzliwości zakłóca twoją spokojność, pochodzi to z nadmiaru skromności: kto nie dosyć ufa sobie, nie zawsze drugim dowierza. Długie pasmo dni szczęśliwych otwarte przed tobą, a idąc po tej drodze, która z doczesnego do wiecznego życia prowadzi, przejdziesz wśród błogosławieństw tych, których nakarmiłaś, napoiłaś, pocieszyłaś, bo ty nie dla siebie, lecz dla drugich, żyjesz".

Poczem, odwróciwszy się do mojej matki, temi się słowy odezwała do niej: — „Ciebie chwalić w twoim własnym domu, byłoby nadużyciem gościnności, ale gdybyś mogła przeczytać w sercach naszych, znalazłabyś w nich wróżbę najszczęśliwszą, wypływającą ze szczerych i nieobłudnych życzeń". Następnie, wszystkim się po kolei dostało, bo mila, a nieco złośliwa cyganka, nie zapomniała o nikim. Jednej oznajmiła, że na przyszły jarmark przj jedzie już z mężem, drugiej radziła, aby nie przebierała, bo kto przebiera, najczęściej nie dostaje: pani starościnie przepowiedziała, że na weselu prawnuczki lub prawnuka tańcować będzie poloneza w pierwszą parę, a pannę Pulcherję, nieco zabobonnym sposobem egzaltowaną, chociaż oddawna trzydziestówkę zostawiła za sobą, ostrzegła, że chce pójść za mąż, powinna wziąć trzy liście paproci, tyleż ruty, całą garść macierzanki, słonecznika jednego i parę łutów lukrecji, wszystko wygotować w kwarcie wody, poczem wypiwszy tego dekoktu szklankę o samej północy, udać się na cmentarz, a tam się dowie, kto dla niej przeznaczony na towarzysza całego życia.

Skąpcowi powiedziała, że radzi mu dukaty i ruble przewietrzać, aby je mole nie zjadły; rozrzutnemu, aby zaszył kieszenie, bo wszystko z nich wyleci; ubiegającemu się za posagiem, że największym skarbem — dobra i poczciwa żona: samolubowi przytoczyła wiersz Felińskiego:

„Na pół żyje, kto żyje sam tylko dla siebie". Staremu zaś Adonisowi doniosła, że bożek Kupidynek przysyła mu dymisję z pozwoleniem wszakże noszenia munduru. Nakoniec ukłoniwszy się całemu towarzystwu, nasza wróżka temi go słowy pożegnała:

„Dla czego każdy dłoń swoją podaje, Chce się dowiedzieć, co go jutro czeka? Bo nikt na swojem nigdy nie przestaje — Taka natura człowieka!"

W drugich dwóch pokojach, na małych okrągłych stolikach przygotowano wieczerzę; zasiadła do niej płeć piękna. Matka moja, po za długim bufetem, na którym porozstawiano srebra, porcelanę, szkło, rozmaitego gatunku wina, konfitury, owoce i ciastka, rozkazy na wszystkie strony wydaje. Młodzież nieprzebrana w liberją, ale każdy należący do niej, ze złożoną serwetą w ręku, usługuje damom, uwija się zgrabnie, półmiski roznosi, talerze odmienia, wino nalewa. Ci jedzą, tamci piją, wszyscy rozmawiają razem, stuk, gwar, wrzawa, wraz się powiększają, korki wyskakują z butelek: — „wiwat solenizantka!" — jednogłośnie wołają.

W tem muzyka zagrała mazurka, zerwano się od stołu, rozpoczęto tańce i dotrwano bez przerwy do chwili, w której pierwsze promienie wschodzącego słońca jednych budzą do pracy, drugim zapowiadają, że czas wypoczynku nadszedł.

Tymto sposobem, daleko od zgiełku stolicy i wielkiego świata, upływały lata pierwszej mojej młodości, w spokojnem domowem pożyciu. Jeżeli monotonność dnia do dnia podobnego, przerywały w niektórych epokach huczniejsze zabawy, wracałem do niej z upragnieniem, a rok szedł prędko za rokiem.

Matka moja odznaczała się słodyczą raczej niż żywością charakteru, a dobroć bez granic zastępowała u niej nadmiar wesołości. Humoru jednostajnego, umiejącego się zastosować do okoliczności i ludzi, w wypogodzonym jej czołe malował się wewnętrzyny spokój duszy. Lubiła świat, a jednak go porzuciła bez żalu, licznem a dobranem towarzystwem chętnie się otaczała, a jednak i bez niego obchodzić się mogła. Skoro pojechała w sąsiedztwo łub się do niej zjechano, jeżeli nie dawała pierwszego popędu do hucznych zabaw, współudział w nich chętnie brała. Czasami, w przeistoczonym na prędce pokoju w teatralną salę, grywano komedję; czasami, pod koniec zapust, zaimprowizowany kulig lub maskarada zawitały do świsłockiego dworu, wołając: „bawmy się wesoło, dopóki nam nie nasypią na głowę popiołu!K — i doputy się tam wesoło bawiono, dopóki z towarzystwa ówczesnego większa część nie wymarła,, a reszta rozpierzchła się po szerokim świecie.

Pomnę, jak razu pewnego pojechałem z matką moją do Rosi, do pani Feliksowej Potockiej. O pół mili ztamtąd, w Teolinie, mieszkała pani krajczyna Grabowska, rodzona siostra mojego dziadka. Nie znałem jej wcale i juzem się z odwiedzinami wybierał, kiedy zajeżdża przed ganek kareta, wysiada z niej pani krajczyna i posyłają Czemprędzej po mnie przedstawiają babuni. Siadam przy niej, w rączki całuję, nadskakuję, ciągle ze staruszką rozmawiam i odjeżdżającą aż do pojazdu odprowadzam. Tegoż samego dnia jedziemy do Teolina, wchodzę do pokoju, ale jakież było zadziwienie moje, gdy w pani krajczynej nie poznaję tej, którą zrań a widziałem i w ręce całowałem. Wszyscy w śmiech i ja z nimi, ma się rozumieć i cóź się pokazało? Oto, że fałszywą babunią była stara panna służąca, przebrana, a prawdziwa nie rozgniewała się na "nas, gdyż sama z drugiemi była przeciwko mnie w zmowie.

Przypomniawszy sobie arję, będącą podówczas w modzie, a poczynająca się od słów: „Słodka zemsta dla serca", zapragnąłem jej szczerze i nie minęło dni kilkanaście, dziwnem zrządzeniem trafu zemszczony zostałem.

Pewnego wieczoru: „układajmy z żywych osób obrazy", rzekła do nas pani Potocka, chętnie przystaliśmy na to i zaraz wzięliśmy się do dzieła. Pomiędzy innemi, przedstawić miano Don Pedrę, królewicza portugalskiego, kiedy wracając z wyprawy wojennej, postrzega w lesie złożone na katafalku martwe zwłoki zamordowanej małżonki. Jużeśmy między sobą ułożyli, kto miał być ową nieszczęśliwą Ines-de-Castro, kiedy pani Potocka zmieniła nasze układy, oświadczając, że sama nią będzie. Zgoda, — odpowiedziałem, ale dodałem sam do siebie: — „godzina zemsty wybiła!" Pośród kwiatowych klombów, na dwóch stolikach od gry, przysuniętych do siebie, z podporą pod spodem dla bezpieczeństwa, wznosi się bogaty katafalk, spoczywa na nim Ines-de-Castro, w książęcej koronie na głowie, książęcym płaszczem okryta. Wysoka, dobrej tuszy, czemuż się uróżowała i oczy otwiera? Może się lęka, aby ją za umarłą nie wzięto? Niedaleko od katafalku stoi don Pedro, ręce załamuje, rozpacz mu zmysły odbiera. Zasłona się podnosi, obraz odkrywa, ale w tej chwili podpora się usuwa, stoliki uginają, przeAvracają, Ines-de-Castro pomiędzy niemi znika widzom z oczów. Kiedy po tej katastrofie małżonka Don Pedra, przywrócona do życia weszła do salonu, przybliżyła się do mnie, a pogroziwszy palcem; „Czy to czasem nie zemsta za Krajczynę?" — zapytała: „Pani, — odpowiedziałem, — nie poczuwam się do winy, przypadek zrządził wypadek, ale przyznam ci się szczerze, iż wolałem cię widzieć żyjącą, chociażby na ziemi, jak umarłą na katafalku!" Uśmiechnęła się na to, podała rękę na zgodę.

Ponieważ pan jenerał Tyszkiewicz był raczej amatorem myślistwa niż myślwym, za nadejściem jesieni, przybywał do Świsłoczy pan Stefan Radowiecki, były kapitan wojsk litewskich, blizki sąsiad, z dwudziestu sforami ogarów, z dziesięciu potrójnemi smyczami chartów, na czele trzydziestu strzelców, w zielonych czamarach, w kaszkietach w kształcie hełmów, z wilczych ogonów uszytych, a każdy z nich z torbą borsuczą na plecach, z fuzją w ręku, a zameldowawszy się panu jenerałowi obejmował główną komendę. Dwie smycze jeneralskich chartów i dwie moje łączyły się z główną armją i wydawaliśmy wojnę lasom, czyli raczej ich mieszkańcom. Łowy trwały kilka tygodni, przenosiliśmy plac naszych popisów z kniei do kniei, a koczowisko z folwarku do folwarku. Przyjeżdżał tam nieraz ze mną, mój sąsiad i przyjaciel, Jakób Adamowicz, rodem Tatar, wiarą mahometanin. Patrząc na niego, kiedy w baranim kożuchu, w baraniej czapce z uszami, z manierką u boku, z bizunem w ręku, na niewielkim szłapakn wiódł trójkę dzielnych chartów, po tym ubiorze i po rysach twarzy, zarośniętej zawiesistemi wąsami, brałeś go za potomka Krim-Gerejów, i to nie napróżno, gdyż czysta krew wschodnich Murzów w żyłach jego płynęła, a w piersiach biło serce poczciwe, przywiązane do tej ziemi, która go za swoje dziecko przybrała i ród jego od czterech wieków swym chlebem karmiła. Ojciec Adamowicza był półkownikiem w lekkiej straży litewskiej i w roku 1794-tym pod Olitą zginął. On zaś rozpoczął swój zawód żołnierski we Włoszech, pod feldmarszałkiem Suworowem, odbył kampanję austryjacką 1804 r., pruską 1807 r., a w 1811 ze służby wojskowej do cywilnej wstąpił. Lat trzydzieści w tym zawodzie poświęciwszy usługom obywatelskim, przeszedł przez wszystkie szczeble hierarchji urzędniczej, był prezydentem izby cywilnej, a nakoniec sędzią sumiennym.

Człowiek prawy, nieskazitelny urzędnik, sąsiad najlepszy, przyjaciel wierny, zyskał sobie ogólny szacunek i poważanie. Tatar stepowy całe życie harcował na koniu, koczował pod gołym niebem; tatar litewski, albo z fuzją plądruje po lasach, albo z chartami konno ugania się za zającem. U niego szczerość w sercu, prawda w ustach, co przyrzeka to dotrzyma, co pokocha, to do grobowej deski. Kiedy co z dawnych opowiada dziejów, to z tą drobiazgowością wschodnią nieopuszczając najmniejszego szczegółu, rozwijając przed oczyma słuchaczy obrazy ubarwione fantazją poezji, z tą polską dobrodusznością, która się do złego przyznaje, a z dobrego nie wynosi. Takim znałem Adamowicza przed laty, takim jest dotąd. — szczęść mu Boże!

Ostatnich dni września 1824 roku, pan kapitan Eadowicki, ja, Jakób Adamowicz i kilku jeszcze sąsiadów, zjechaliśmy się razem do jenerała Tyszkiewicza, a zabrawszy go z sobą, ruszyliśmy do Hrynek na noc, zkąd nazajutrz łowy nasze mieliśmy rozpocząć.

Do naszej kompanji przyłączył się pan dyrektor Krusiński, amator więcej pono towarzystwa myśliwych, niż samego myślistwa. Kiedy go postawiono w kniei na stanowisku, siadał na pniu, czytał książkę, podczas gdy fuzja oparta o drzewo, spoczywała częstokroć nie nabita. Razu pewnego, przeszedł łoś o dziesieć kroków od niego; nie strzelił — a gdy go zapytano dla czego? — „Czy ja głupi iść na Sybir", — odpowiedział, wziął bowiem łosia za żubra! Pan Krusiński naśmiewał się z pana Jankowskiego, że po łacinie konno jeździł, ten zaś odpowiadał na to: Ja może po łacinie jeżdżę konno, ale wać-pan dyrektorze, po grecku polujesz!

Zaledwie dnieć poczynało, gdy mnie odgłos trąby myśliwskiej przebudził; był to mój stary dojeżdżacz Wesołowski, ciągnął nielitościwie pojezdnego, a cała zgromadzona na dziedzińcu psiarnia, skomląc, ochoczo mu wtórowała. Kównemi nogami zerwałem się z łóżka i nie minęło dziesięć minut, już byłem ubrany, już wchodziłem do jadalnego pokoju, gdzie całe towarzystwo zajadało śniadanie; brakło tylko jenerała, ale gdy się i ten niebawem zjawił: — Panie jenerale — rzekł do niego kapitan, z pełną gębą chleba z masłem, — słońce wschodzi, wszyscyśmy na nogach, a jaśnie wielmożny pan jeszcze śpisz, to nie po myśliwsku!

 — Mój Stefanie — odrzekł jenerał — jeszcze nie późno, czas piękny, rosa obfita, dobre będziemy mieli pole, tylko nie zrzędź, bo powiemy, żeś stary mantyka!

 — Chociaż stary, ale jary; — zawołał pan Stefan, oparty o stół łokciami, w bajowej zielonej czamarze, podbitej wilkami, z kordelasem u boku i harapnikiem z buławką przewieszonym przez plecy.

 — Gdzież będziemy polować? — Zapytał jenerał kapitana.

 — Zaczniemy od Dobrowoli, pociągniemy potem przez Hajnowszczyznę, a jeżeli czas i pogoda pozwolą, to pod sam wieczór podłożemy Spiżarnię. — Posiliwszy się nieco, wyszliśmy na ganek i zastali już na dziedzińcu w szyku bojowym ustawionych strzelców, szczwaczów, ze trzystu ludzi obławy, i całą psiarnię pod dowództwem dwóch lepszych dojeżdżaczy: — kapitańskiego Staśka i mojego Wesołowskiego, obydwóch w półkożuszkach, z ogromną drewnianą trąbą, z pistoletem za pasem, długim harapnikiem w ręku i z czapką w torbie.

 — Panowie! już wielki czas, — odezwał się chrapliwym głosem Wesołowski. — Rosa opada, a do kniei daleko.

 — Na koń! — zawołał jenerał.

Jedni konno, drudzy bryczkami, większa część czterokonnym sztulwagonem, w którym się kilkanaście osób mieściło, jak kto chciał, czyli raczej jak kto mógł, wszyscy ruszyliśmy razem.

Zbliżaliśmy się do kniei, kiedy się niebo zachmurzyło i nagle wiatr zerwał.

 


Brama miejska w Swisłoczy.

 


Obelisk na rynku w Swisłoczy.

 


Ulica Rudawska w Swisłoczy.

 

Pan Stefan zaczął szczwaczów rozprowadzać, Antosiek, jeneralski gajowy, porozstawiał strzelców, i obławę od strony kniei zaprowadził, poezem zatrąbił na znak, że wszyscy gotowi. Dojeżdżacze psy puścili, huknęli w trąby i z pistoletów wystrzelili Przez kilka minut głuche panowało milczenie, wiatr szumiał pomiędzy drzewami, ptaszki nawet zaprzestały świergotać, kiedy niekiedy tylko wrony kracząc przelatywały po nad knieją. Wtem Grzmilas grubym odezwał się głosem, Śpiewka zaczęła się doławiać, Dunaj poprawił, psy się skupiły, zagrały razem i cały las zagrzmiał tonem dwudziestu sfór ogarów. Stanąłem na miejscu jak wryty, przycisnąwszy dubeltówką do boku, na wszystkie strony przenikającym rzucałem wzrokiem, dech zatrzymałem, serce mi tylko biło w piersiach konwulsyjnie.

Psy wzięły 7, oka, gwar się coraz powiększał, dojeżdżacz zatrąbił na lisa. Wtem strzał się rozległ, po huku „pudło" pomyślałem. Psy się za lisem w bok rzuciły, gon wraz oddalać zaczął.

Pomiarkowawszy, iż zwierz wyszedł w pole, dosiadłem konia, a gdym z lasu wyjeżdżał; „hejże go ha!" usłyszałem pomiędzy górami. Wezwał puściłem konia. Dojeżdżając na górę, ujrzałem wracające charty z niczem, lis umknął, a ogary za nim poszły. Wnet podjechał pan Stefan, cały trząsł się ze złości, a gdy mnie spostrzegł, już zdała wołać począł: „To ten kanalja Joachimek wszystkiego narobił, lis szedł parowem, on go prześlepił i wtedy tylko psy puścił, skoro się wynosił w góry, szkoda lisa, ciemny, jak sobol, skórka pewnie ze trzy ruble warta". Ale co gorzej, — dodałem, — psy poszły za nim, Bóg wie kiedy je nawołać zdołamy, a tak dzień cały stracony! Zsiadłem z konia, zatrąbiłem pojezdnego, a gdy się strzelcy zebrali, dwóch z nich posłaliśmy w pomoc dojeżdżaczowi z rozkazem, aby się starali psy nawołać i posforować.

 — No, teraz napijmyż się pogrzebowego — rzekł jeden z myśliwych, zdejmując z pleców manierkę.

 — Piękne mi pogrzebowe, — odezwał się na to jenerał — na ktorem trupa nie masz!

 — Cierpliwości, — odparł pan Stefan, wyciągając rękę po manierkę z wódką, — poczekajcie tylko do wieczora, wszystko się naprawi, będą lisy, zające.

 — I „dudki na kościele!", staruszku kochany, — dokończył jenerał.

 — Staruszku! — powtórzył zaperzony kapitan, — staruszku, pokażę wam, że nie taki staruszek, jak się panom wydaie! Poczem spiął konia obcasem, w samych hopkach zjechał z góry, a tam, skręciwszy na miejscu, przypuścił nazad i o krok od nas stanął, jak wryty, a zdejmując czapkę:

 — Moi jolie garcon! — wymówił.

Mój Stefanie, — zagadnął jenerał, — czemuż z tą francuzczyzną ciągle występujesz? kapitan gwardji litewskiej króla Stanisława powinien po polsku mówić, zwłaszcza, kiedy po francuzku nie umie!

 — Jak to nie umie? Pani Granvenais, guwernantka moich córek, utrzymuje, że doskonale po francuzku umiem.

 — Mniejsza o to, ale dowiedzioną jest rzeczą, wspartą dzisiejszym przykładem, źe masz liche charty, bo wszakże lisa każdy kundel weźmie!

 — Co, moje charty liche?.. — wrzasnął pan Stefan — zapominasz chyba, że moja Chwatka pochodzi po owym Dekrecie. który wilki i dziki brał pojedynczo; Wichrę w przeszłym roku mój ekonom ukradł Mierzejewskiemu w Neplach, a ja za niego dałem beczkę żyta i pół beczki pszenicy. Czy wiecie, że Mierzejewski deklarował sto dukatów temu, co mu Wichrę odprowadzi?

 — I pan go nieodprowadziłeś? — zapytałem kapitana.

 — Nie odprowadził, — dodał jenerał, — bo tu w jego opowiadaniu zachodzi pomyłka, nie sto dukatów, ale czegoś innego ofiarował Mierzejewski złodziejowi.

 — Szkoda, — odezwał się ktoś inny, — że twój ekonom nie popadł w ręce Mierzejewskiemu, byłoby go to oduczyło kraść psy cudze. Ale, ale, czy wiesz Stefanie, że jest prawo, które zarówno karze tego, co kradnie, jak tego, co kradzione, rzeczy przechowuje lub nabywa?

 — Głupie prawo, — mruknął Sefan, — liche moje charty, a zapominacie, źe Lotkę przywiozła w przeszłym roku Ks. Pawłowa z zagranicy i to w karecie na kolanach i darowała memu synowi z ukontentowaniem, źe tak tęgo tańcował mazura na ostatnim jarmarku.

 — Kiedy więc twoja Chwatka, ród wiedzie od Dekreta, Lotkę księżna wypiastowała na swoich kolanach, a Wicher kradzionym sposobem ci się dostał, oddajmy im sprawiedliwość, dodając. wszakże, że lis dzisiejszy lepiej od nich biega.

 — Co wam się roi, — odparł Stefan, coraz to w gorszym humorze — dziesięć lisów byłoby wzięte bez obrotu, gdyby nie ten Joachimek! No, dostanie on za to!

Ponieważ nie było ćo w polu robić bez psów, zwłaszcza, iż mały deszczyk zaczął kropić, pojechaliśmy do Dobrej-Woli, gdzie na nas czekało śniadanie. Roztasowaliśmy się w obszernej izbie, w pośród której ogień na kominie buzował. W dobranem gronie przyjaciół, przy bigosie i zrazach, dobry humor i wesołość muszą koniecznie zastąpić nieukontentowanie i frasunek, zwłaszcza, gdy te pochodzą z tego, że zając lub lis uciekł z kniei i że zamiast moknąć na dworze, w ciepłej izbie smaczno zajadamy.

Wrócił nakoniec Wesołowski z psami, cały zmoczony, zziębnięty i, gdy nam opowiadał, jak lis więcej mili psy poprowadził w góry i tam wpadł do gniazdowej jamy, każdy z nas to kieliszkiem wódki, to kawałkiem szynki lub ozora

starał się starego uraczyć.

Pan Stefan, przybliżywszy się do Wesołowskiego:

 — Mości dojeżdżaczu, — rzecze — przyznaj, żeś lisa z jamy wykurzył i skórka już w torbie, bo widzisz, trzy rubelki piechotą nie chodzą!

 — Przepraszam pana kapitanal — odpowiedział do żywego obrażony starzec, — Wesołowski osiwiał, wiernie służąc swoim panom i na trzy grosze nigdy im szkody nie zrobił!

 — Ależ to figiel myśliwski!..

 — Może u państwa, ale nie u nas, chudopachołków. Panom sprzedać ślepego charta, lub głuchego ogara, nie grzechem, lecz figlem, a niechby się który z nas na to odważył, toby skórą swoją odpowiedział.

 — Prawdę mówi, — odezwałem się — wszakże pamiętasz, panie kapitanie, jakieś z panem Henrykiem pohandlował dwa ogary na frak nowiuteńki, a skoro go nowy posiadacz włożył po raz pierwszy na siebie podczas jarmarku, chodziliśmy za nim trop w trop, powtarzając: „uf, uf! na tu tu, na tu tu!".

Chociaż była nieco spóźniona pora, gdy wiatr ucichł, a deszcz ustał, jenerał Tyszkiewicz dał znak do wyjazdu i powracając na nocleg do Hrynek, kazał psy puścić do ulubionej swej kniei, przezwanej Spiżarnią, gdzie się nam nieźle udało, kilku zajęcy zginęło na strzelbę, drugie tyle uszczuto chartami, i na tem się zakończyło polowanie nasze.

Po wieczornym obiedzie rozpoczęła się myśliwska gawęda; każdy opowiadał dzisiejsze i dawniejsze przygody, a jeżeli, jak się zwykle dzieje, w opowiadaniach dużo było poezji, czyli po prostu powiedziawszy kłamstwa, znalazło się też niejedno wydarzenie prawdziwe.

 — „Wiecie, państwo, — rzekł jeden z obecnych, — iż dawne prawa litewskie naznaczyły karę śmierci za zabicie żubra, dziś zamieniono ją w zesłanie na Syberję. Chociaż nie było przykładu, aby takowe prawo na kimkolwiek wykonanem zostało, pewna jednak obawa kary wstrzymując zapęd myśliwych powodowała, że się dotąd w Białowieskiej puszczy utrzymuje ten rodzaj zwierząt, nieznany w reszcie Europy. Przed paru laty za upoważnieniem panującego, miano zabić żubra do zoologicznego gabinetu londyńskiego. Po wydaniu stosownych rozkazów, zjechali do puszczy gubernator grodzieński, urzędnicy, dwóch profesorów, przysłanych z Anglji i wiele myśliwych, korzystając z tak rzadkiej sposobności. Polowanie krótko trwało, zabito ogromnego samca; leżącego na ziemi, otoczono do koła, i kiedy mu się zbliska przypatrują, jeden z myśliwych, mianowicie pan Stanisław Radowicki siada nań, wtem zwierz się porusza, zrywa i ostatkiem sił żywotnych pobudzony, nieroztropnego śmiałka na swoim grzbiecie w głąb lasu unosi! Ten głowy nie traci, chwyta za pierwszą gałęź, zuber się z pod niego wymyka, on spada na ziemię. Żubra o kilkaset kroków dalej znaleziono nieżywego. Pana R. uratowała rzadka przytomność umysłu.

 — Ze zadziwiająca przytomność umysłu, — odezwałem się z kolei, — uratowała Pana Radowickiego, od grożącego utratą może życia niebezpieczeństwa, niezaprzeczoną jest prawdą, ja zaś opowiedzieć wam muszę, jakim fortelem odparłem fortel przeciwko mnie wymierzony. Jeden z moich sąsiadów prosił, abym mu darował szczenięta po mojej ulubionej charteczce. Odmówić musiałem, gdyż miała tylko pięcioro szczeniąt, z których troje komu innemu obiecałem, a dwoje chciałem zachować dla siebie. Nie poprzestając na tem, czego nie zdołał dobrowolnie dostać, przedsięwziął fortelem otrzymać. Przyjechał do mnie na obiad, a zabawiwszy długo, dopiero po wieczerzy odjechał. Noc była ciemna, jadąc koło psiarni, a widział dobrze w którem miejscu leży charcica ze szczeniętami, zatrzymuje się, wysiada z bryczki i zabiera psy do przygotowanego worka. Wszystko udało się, jak z płatka! Powraca do siebie, wyjmuje zdobycz z tryumfem, aż tu zamiast chartów — kundelki! Dojeżdżacz przeczuł co się święci, charcicę skrył z dziećmi, a na jej miejscu całą rodzinę kundliczą ze wsi położył. — Odtąd, kto tylko spotkał mojego sąsiada, pytał: „jak się mają kundelki?"

Pan jenerał spojrzał na zegarek i: „panowie. — zawołał, — jedenasta, czas spać!"

Poczem, pożegnał towarzystwo myśliwskie, a przechodząc obok Stefana — „Dobrej nocy! — rzecze, z uśmiechem dodając: — Jak się mają kundelki?" — Ile razy przyjeżdżałem w lecie do Świsłoczy, odwiedzałem zawsze w poobiedniej porze pana dyrektora Krusińskiego, a siedząc z nim przed domem, pod cieniem rozłożystych kasztanów, w uczonej i pożytecznej rozmowie, ileż to przyjemnych i zajmujących godzin przepędziłem! Pan Krusiński, człowiek pełen nauki, dużo widział i doświadczył, był obecny ostatnim wypadkom panowania Stanisława Augusta. Każde jego opowiadanie i zdrowy sąd o rzeczach zapisywałem w mojej pamięci i nie żałuję tego, gdyż on nie żyje oddawna, z rówieśników jego mało który pozostał przy życiu, a przechowane słowa już należą do dziejowych materjałów przeszłości.

Skoro się poobiednie lekcje szkolne skończyły, lub też w dnie rekreacyjne, cały plac pomiędzy gmachami gimnazialnymi, a mieszkaniem pana Krusińskiego, napełniał się zwykle studentami; rozpoczynały się wesołe gry, gonitwy, tak właściwe młodemu wiekowi, w którym żadna jeszcze troska nie marszczy czoła, żadna boleść nie ściska serca. Pomiędzy tym rojem młodzieży uwijał się mały, zgrabny chłopczyna z jasnemi włosami, z ładną choć bladą twarzyczką; zapytaj go o co, odpowie rozsądnie, zajrzyj mu w oczy, a znajdziesz w nich wyraz bystrego pojęcia. Zajmował mnie wielce, gdyż był synem dawnego mego znajomego. Kiedym się o jego postępy w naukach dowiadywał, odpowiadali profesorowie, że Józef Kraszewski uważany był za najlepiej uczącego się w całym gimnazjum. Takie zdanie wiele rokowało dla niego na przyszłość, nikt jednak powiedzieć nie mógł, że tenże sam blady i szczupły blondynek zajmie w literaturze naszej tak wysokie stanowisko. Było to w późnej jesieni, na dworze wiatr huczy, deszcz leje, w pokoju bawialnym kilkanaście osób obsiadło do koła okrągłego stołu, ale niepogoda powietrza działać musi na humor zebranego towarzystwa, bo rozmowa się wlecze, a stłumione ziewanie kolejkę swoją zaczyna. Pana jenerała Tyszkiewicza niema w domu, matka moja nie może złożyć swego bostona, bo szambelan Komajewski chory.

 — Cóż więc robić będziemy? — ktoś się na pół senny odzywa.

 — Opowiadajmy jakieś wydarzenia prawdziwe lub dawne legendy, — rzekł na to ktoś inny.

Na hasło do boju przebudzili się wszyscy i jednogłośnie zawołali: — Zgoda! zgoda!

Gdy jedna z obecnych osób już chciała poczynać historję o strachach: — Nic przeciwko temu nie mam, — rzekła matka moja, — gdyż podobne opowiadania są bardzo zabawne, chociaż, czasami wyobraźnią niepotrzebnie rozdrażniają, byle się nie straszyć wzajemnie. O, tego uchowaj Boże! Chcąc was raz na zawsze od tak niebezpiecznej zabawy oduczyć, proszę tylko o posłuchanie okropnego wypadku, jaki się w rodzinie męża mojego wydarzył.

Hrabia Jerzy Tyszkiewicz mieszkał z rodziną w majętności swojej Kolbuszową zwanej, w t. z. Starej Galicji, żona jego Ks. Lucja Lubomirska, jeszcze młoda, nadzwyczaj wesoła, lubiła się przebierać, każdemu figle płatać, a szczególniej wszystkich straszyć, nie przepuszczając nikomu. Syn jej Wincenty, co tylko był wrócił z uniwersytetu do domu na wakacje i mieszkał opodal od dworu w ogrodzie, okna zaś jego sypialnego pokoju wychodziły na gościniec. Od kilku dni pani Tyszkiewiczowa wspominała ciągle o zbójcach, napadających okoliczne dwory, opisywała okrucieństwa, wyrządzone przez nich, a to wszystko dla "wzbudzenia przestrachu w młodym umyśle dziewiętnastoletniego syna, którego straszyć miała. Razu pewnego, po wieczerzy, wszyscy się na spoczynek rozeszli, Wincenty Tyszkiewicz już się był położył, dubeltówka koło łóżka stała, służący świece zagasił i stosownie do danego rozkazu przez panią, wyszedł z domu, drzwi od wyjścia na klucz zamknął.

Mogła być godzina pierwsza po północy, młodzieniec spał w najlepsze, wtem, nagłem stukaniem przebudzony, siada na łóżku i słyszy, jak mu od okna okiennicę odrywają. Zrywa się, biegnie do drzwi — zamknięte; powrca więc nazad, a uchwyciwszy dubeltówkę: — „Kto tam — woła — bo strzelę!a

Zamiast odpowiedzi okiennica odpada, a Wincenty, widząc białą figurę, stojącą w oknie, strzela.

Krzyk przeraźliwy dał się słyszeć i te tylko słowa doleciały do niego: „Zabiłeś matkę!"...

Najdziwniejszą w tem wszystkiem rzeczą, że pani Tyszkiewiczowa, będąc jeszcze panną, przez matkę w chwili uniesienia przeklętą została; ta, chcąc później klątwę rzuconą od córki odwrócić, darowała jej złoty krzyżyk z łańcuszkiem, z zastrzeżeniem, aby go zawsze nosiła. Właśnie w dzień swojej śmierci, oddawszy łańcuszek popsuty do reperacji, nie miała krzyżyka na sobie.

Przekleństwo ojca lub matki — odezwała się pani P. — jest najokropniejczą ostatecznością, tembardziej, iż niepoprzestaje częstokroć na winowajcy, ale najodleglejszego nawet pokolenia sięga; na dowód tego nowy wam przykład przytoczę:

W wieku XVII, młody baron Hann, ostatni potomek tego starożytnego imienia, rozpustne prowadził życie. Gdy cały majątek strwonił, a ojciec już mu nic więcej dać nie mógł, podczas wojny przeszedł na stronę nieprzyjacielską i walczył przeciwko własnej Ojczyźnie. Po bitwie, w której wielką klęskę Kurlandczykom zadał, ojciec, dowiedziawszy się o tem, własnego syna przeklął.

Wojna się ukończyła, ojciec przebaczył synowi, a we dwa lata później, na śmiertelnem łożu będąc, chcąc odwrócić skutki przekleństwa swojego, błogosławiąc, zarzucił mu złoty łańcuch na szyję, jako zakład przebaczenia. Odtąd ten łańcuch, ile razy się przerwał, tyle razy jeden z Hannów umierał. Przez czas długi, złowróżbny klejnot w skarbcu familijnym złożony spoczywał. W przeszłym wieku, pewien baron Hann, ożeniwszy się z młodą osobą, pochodzącą z jednej z pierwszych rodzin Kurlandzkich, skoro się żona naparła łańcuch óbaczyć, wydobyła go ze skarbca i ciągle na sobie nosiła. Razu pewnego, jadąc karetą z mężem i czteroletnim synem, gdy ten siedząc na kolanach matki się bawił, porwał za łańcuch, przerwał jedno ogniwo. Wtem drzwiczki się otwierają, dziecko wypada pod koła pojazdu i śmierć w mgnieniu oka ponosi.

Powiadają, że ten łańcuch dotąd się przechowuje w skarbcu familijnym Hannów, ale go żaden członek tej rodziny, ani oglądać, ani wydobyć nie chce.

Następowała kolej na pana Jankowskiego. Zebrał myśli swoje i tak mówić począł:

Przejeżdżając w roku przeszłym przez Polskie Inflanty, zatrzymałem się na nocleg w dobrze zabudowanej wsi kościelnej. Była to niedziela, pełno ludzi w karczmie, nie sposób w niej przenocować.

Stojąc przede drzwiami, rozmyślałem, jak mam sobie począć? Wtem wyszedł z izby szynkowej już niemłody mężczyzna w porządnej kapocie, w czapce na głowie, wyglądał trochę z waszecia. Spojrzał mi w oczy, ukłonił się i kiedym go zapytał, czy nie wie, gdziebym mógł spokojnie noc przepędzić?

 — Chyba u naszego proboszcza, — odpowiedział — tam pana chętnie i gościnnie przyjmą.

Podziękowałem za radę, siadłem na bryczkę i do probostwa ruszyłem. Dobrodziej siwiuteńki, jak gołąb, przyjął mnie najgościnniej, wprowadził do środka i na noc zaprosił.

Zaczęła się gawędka.

Z okien probostwa widać było zwaliska starego zamku po drugiej stronie drogi, a gdym się zapytał", do kogo należał? — „Bo Hilzenów" — odpowiedział Ks. proboszcz.

Słońce nie było zaszło, piękna pogoda, wieczerza nie gotowa, korzystając z tego, poszliśmy zwiedzić miejsca, kędy każda oderwana cegła mogłaby się przeszłości językiem odezwać i miałaby co mówić. Z onego niegdyś obronnego grodu, z owego gniazda Hilzenów, pozostały tylko gruzy. Niegdyś, napełnione wodą fosy otaczające zamek, rumowiskiem zaszły, z dawnych zwodzonych mostów ani śladu nie było; przechowywały się jeszcze dwie wchodowe bramy i północna wieża. Rodzina Hilzenów, jedna z najmożniejszych w Inflantach polskich, słynęła niegdyś ze znaczenia swego, z dostatków i z przywiązania do kraju. Podczas wojen szwedzkich Hilzenowie najwięcej się przyczynili do odparcia licznych zastępów Karola Gustawa. Od owych czasów, zamek, szturmem zdobyty i spalony, więcej nie podniósł głowy, a chyląc się coraz bardziej ku upadkowi, przyjdzie czas, w którym zrówna się z ziemią, pokryje murawą, zamieni w kurhan grobowy.

Oglądając z ciekawością te miejsca, niedawnemi jeszcze czasy pełne ruchu i życia, a dziś bezludne i puste, kołysany smutnemi myślami, długom się przechadzał po trawą zarośniętych dziedzińcach.

Słońce było zaszło, księżyc z poza chmury wyglądał, głuche panowało milczenie, przerywane tylko kiedy niekiedy przelotem nietoperza luh przeraźliwym jękiem puszczyka.

Powróciwszy do probostwa, po smacznej choć nie wykwintnej wieczerzy, ze szczerem ofiarowanej sercem, gdy szczegóły, tyczące się Hilzenów i ich zamku były ciągłym przedmiotem naszej rozmowy, ksiądz proboszcz opowiedział mi następującą miejscową legiendę:

 — Było to za panowania Jana Kazimierza, wojna domowa trapiła Polskę, Szwed wzdłuż i wszerz plądrował po kraju. Podczas, gdy Aleksander Hilzen na czele swojej chorągwi walczył pod dowództwem Chodkiewicza, kasztelana wileńskiego, żona jego odbywała połóg w tym zamku. Pani Hilzenowa od trzech dni zaledwo zległa, odpoczywała na paradnem łożu, w obszernej komnacie, obok niej stała kolebka z nowonarodzoną córką, przy której mamka leżąc na ziemi zasnęła.

Północ zaledwie bić zaczęła na wieżowym zegarze, usłyszano na dziedzińcu zamkowym turkot zajeżdżających powozów, trwał długo, zdawało się bowiem, źe co jeden odjechał, zajeżdżał drugi. Nakoniec, po dobrym kwadransie, otworzyły się podwoje od sypialnej komnaty, a chora, usiadłszy na łóżku, ujrzała wielką ilość ości, cisnących się do pokoju. Szli parami. Z dam, niektóre w polskim, większa część we francuskim stroju, mężczyźni w kontuszach lub frakach szli, mówię, w milczeniu, a przechodząc koło łóżka pani Hilzenowej, oddawszy głęboki ukłon, drugiemi drzwiami wychodzili z pokoju. Ostatnia para, zatrzymawszy się przed kolebką nowo-narodzonej, złożyła na poduszcze dziecka przepyszny sznur pereł. Potem wyszli wszyscy, drzwi się zamknęły i usłyszano na nowo turkot odjeżdżających pojazdów.

Sznur owych pereł wielkiej ceny, dar czarodziejskiej potęgi, przechowywał się odtąd w rodzinie Hilzenów. Powiadają, źe ostatni wojewoda miński tego nazwiska, idąc na wyprawę wojenną, zawiesił go na ołtarzu N. Panny Ostrobramskiej.

Rodzina Hilzenów wygasła, a wdowa ostatniego ich potomka, Brzostowska z domu, wyszła powtórnie za mąż, na początku bieżącego stulecia, za hrabiego Ludwika Platera.

o pan Jankowski mówić przestał, pan B. zabrał głos i temi odezwał się słowy:

 — Słyszałem dotąd powtórzenie tego, co się komu innemu stało, stare podania, legiendę; ja wam zaś przeczytam pamięcią jedną z kartek mojego życia. Dawne to dzieje, ale, jak mnie do końca z cierpliwością wysłuchacie, przyznacie, źe są wrażenia, których ślad chyba się z życiem zaciera.

Na początku 1804 r., rozkochany, tak jak się kocha dwudziesto czteroletni młodzieniec, kiedy przedmiot jego miłości łączy w sobie wszystkie powaby ciała z przymiotami duszy, ma lat ośmnaście i miłość miłością odpłaca; oświadczyłem się, przyjęty zostałem i wyjechałem z Warszawy do Dubna, na kontrakty, dla ułożenia interesów moich.

W Warszawie, w ogromnych redutowych salach, rzęsisto oświeconych, tysiące masek się tłoczy, popycha, przeciska. Turczynki, Indjanki, Cyganki, Żydówki, Murzynki, Niemki, Szwedki, Neapolitanka, Hiszpanki, Krakowianki, próbki wszystkich narodów, obok fantastycznych wymysłów mitologicznych bogiń, różnobarwnych dominów. Pomiędzy niemi arlekin z kolombiną, czarownik z wieszczką, pielgrzym z pielgrzymką, pasterki, wajdelotki litewskie, rusałki, wszystkie pod maską, a każda ciebie zaczepia, hieroglify lub cyfry pisze na ręku. Ta się pyta czy ją poznajesz? ta oświadcza, że ciebie kocha, ta do siebie na jutro zaprasza, daje numer domu najczęściej zmyślony. Jedna prosi, abyś ją lodami, cukierkami, wieczerzą, a czasem nawet ponczykiem poczęstował... Wyszturchany, podeptany, znudzony, zmęczony, szukałem sposobu wydobycia się z tego chaosu, kiedy północ wybiła, i tłum cały hurmem się do drzwi teatralnych rzucił, dążąc na przedstawienie „Kasperka w szczęściu" i „Wesela w Ojcowie". Spostrzegłszy wolne miejsce na ławce, przeciskałem się do niego czemprędzej, bo czułem, że się nogi podemną uginają. W głowie mi się kręciło, myśli plątały, szumiał w uszach pisk, krzyk, gwar połączony z grzmiącym odgłosem mazurka. Przymknąłem oczy. Skórom je po chwili otworzył, stała przedemną wysoka postać, czerwonym płaszczem owinięta: rude włosy łączą się z rudą brodą, czarna maska na twarzy, na głowie czarny kapelusz z szerokiemi brzegami, z zatkniętem czerwonem piórem z boku, przez otwory od maski, spostrzegam iskrzące oczy, wlepione we mnie. Zimny mnie dreszcz przez żyły przebiegł, chciałem wstać i odejść. — nie mogłem, czując się przykutym do miejsca.

Kudowłosy milczał, i ja milczałem, po niejakim jednak czasie:

 — Czego chcesz? — zapytałem.

 — Wpatruję się w ciebie, — odpowiedział — i lituję nad tobą... Biedny, tak młody, a już tak nieszczęśliwy!

 — Mylisz się, — przerwałem, śmiejąc się nienaturalnym śmiechem — nigdy szczęśliwszym nie byłem!

 — Śmiech się prędko w płacz zamienić może, — odrzekł ze smutkiem, — a to co szczęściem zowiesz, jakże podobnem do naczynia szklannego, wypuść go z ręki, upadnie i na tysiące, się kawałków rozleci.

 — Trzymam go silnie — zawołałem, — nie tak łatwo wypuszczę!

 — Niedotrzymasz, bo ci go silniejsza potęga od twojej wytrąci.

 — Precz odemnie! — krzyknęłem, uniesiony gniewem.

 — Nie odejdę, — odpowiedział łagodnie, — gdyż powtarzam. że się nad tobą lituję, ale jeżeli masz dosyć odwagi pójść za mną, wnet się o twoim losie dowiesz?

Przez chwilę, ciekawość ż niedowierzaniem, bojaźń ze wstydem walczyły we mnie, nakoniec wstałem z miejsca i stłumionym głosem — „idę". — wymówiłem.

Przeciskamy się przez tłumy, przechodzimy przez sal kilka, ze wschodów zstępujemy. Na placu, przed teatrem, wsiadając do sanek: — Jedź na Powązki! — rudowłosy na woźnicę zawołał. Struchlałem na te słowa. Pierwsza myśl moja obudziła we mnie obawę zasadzki; żadnej nie miałem broni przy sobie, ale cofnąć się było za późno. Przeżegnawszy się wyrzekłem: Niech się dzieje wola Boża!

Przejeżdżając przez ulice obszernego miasta, wszędzie było głucho, ciemno i pusto, cichość przerywała tylko nocna grzechotka, dopalająca się gdzie niegdzie latarnia zaledwo słaby blask wydawała, napotkałeś chyba opóźnionego spieszno powracającego do domu.

Przez rogatki przesunęliśmy się, nawet niespostrzeżeni od warty i zatrzymali przed cmentarzem.

Rudowłosy pierwszy wysiadł z sanek, skinął na mnie ręką, a kiedy przez otwartą bramę wszedł na cmentarz i zapuszczał się pomiędzy mogiłami, otoczonemi drzewem obnażonem z liści, postępowałem trop w trop za nim, jak poddany za panem, gdyż w tej chwili wszelką wolę oporu utraciłem. Brnąc nie raz po kolana w gęstych zaspach śniegu, zatrzymaliśmy się nakoniec przed świeżo usypanym kopcem. Tu się mój przewodnik zatrzymał, odwrócił do mnie, kapelusz i maskę od siebie odrzucił, i zamiast twarzy, odkrył trupią głowę.

Okropność mnie przejęła, zasłoniłem oczy i doleciały do mnie słowa grobowym wymówione głosem:

„Klęcz i módl się za umarłych!" Ukląkłem i modlić się zacząłem, a skoro po niejakim czasie powstałem i szukałem wzrokiem rudowłosego, już go nie było, a na świeżo usypanym kopcu wznosił się krzyż z napisem:

„Ludwika zmarła 24 Lutego 1804 roku".

Nagły hałas zbudził mnie ze snu... — Kto tam? — zapytałem, zostając jeszcze przez chwilę pod przykrym wpływem nocnego widzenia i wtedy dopiero wolniej odetchnąłem, kiedy w około siebie rzuciwszy okiem ujrzałem się na łóżku w dubieńskiej karczmie. Kto tam? — powtórzyłam.

 — To ja, — odpowiedział mój stary sługa, Franciszek, oddając mi list z poczty, ale zaledwom go otworzył, wyczytałem na pierwszej stronicy te słowa: „Ludwika, umarła w Warszawie dnia 24 lutego, 1804 r. pochowana na cmentarzu Powązkowskim".

Niestety! sen rzeczywistość uprzedził, a szczęście całego życia, jak szkło, upadające na ziemię roztłukło się na zawsze. Straciłem istotę, którą jedynie kochałem, postanowiłem nowych już niezawierać związków i jak widzicie, dotrzymałem słowa.

Każde opowiadanie nadprzyrodzonego zjawiska lub smutnego wypadku wywołuje zawsze pewiem rodzaj zadumy w słuchaczach, spowodowanej doznanem wrażeniem. W podobnem umysłowem usposobieniu zostawaliśmy od chwil kilku, do którego przyczyniała się jeszcze nadeszła szara godzina. Wtem głos nieco trzęsący, ale przenikliwy, jakby już do innego należący świata, głos ośmdziesięcio letniego starca, przerwał nasze milczenie.

 — Nie wiem czy wiecie, — odezwał się pan Okraszewski, iż od najmłodszych lat swoich poświęcałem się jedynie tym naukom, za pomocą których najzawilsze rozwiązujemy zadania, najskrytszych tajemnic przyrodzenia dociekamy. Zwiedziłem Europę całą, zapoznałem się w Amsterdamie z najsławniejszymi kabalistami owego czasu i w ścisłych zostawałem stosunkach z Marmerem. Za powrotem do kraju, król Stanisław Poniatowski umieścił mnie na swoim dworze i pod mój zarząd oddał mineralogiczny gabinet.

Sprowadziłem z Holandji znanego mi alchemika, jednocześnie zjechał do Warszawy Cagliostro słynny na całą Europę; jedni go mieli za zgrabnego kunsztmistrza czyli raczej kuglarza, drudzy za iluminata, a byli tacy, którzy go Żydem wiecznym tułaczem zwali.

Razu pewnego Stanisław Poniatowski zamknął się z nami w mojem laboratorjum, złożywszy w progu swój majestat królewski, a klęcząc przed kominkiem, na którego rozpalonym tyglu kipiał rozpuszczony metal, przypatrywał się każdej zachodzącej zmianie, oczekując z niecierpliwością, aż obce płyny odosobnią się od czystego złota. Wtem zapukano do drzwi. — „Kto tam?" — pytam — nikt nie odpowiada, ale król się zrywa, idzie do drzwi, otwiera, spostrzega kamerdynera swego Ryxa, chwilę z nim pocichu rozmawia, poczem, odwróciwszy się do nas, przeprasza, iż dłużej pozostać nie może i z ulubieńcem swoim czemprędzej wychodzi, Zły duch zabrał go z sobą. W czasie, gdy aniół-stróż odstawia tygiel od ognia, Holender nie rozumie nawet co się stało, Cagliostro się uśmiecha, Ryx do Piaseczna pana swego wiezie, gdzie oczekuje na niego nowa jakaś piękność... Nazajutrz, na pokojach monarcha zbliżywszy się do mnie:

 — Przepraszam, — rzekł, — że nie dotrzymałem placu, bo tandemtedy z mego Ryxa lepszy botanik, niż z waszmości alchemik. Tyś złota nie otrzymał, a on mi ze swego ogrodu różę polną ofiarował.

 — Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziałem, — róże nawet polne mają kolce...

oryzont polityczny, coraz się bardziej nad nami zachmurzał, a Król coraz się częściej dopominał o owoc tyloletnich prac moich. On potrzebował złota, ja zaś wiedziałem, że złoto otrzymać muszę; pomyślny jednak skutek wymagał jeszcze dużo nakładów. Prosiłem o nie, ale kasa była pustą, rzadko co z niej wydobyć mogłem. Skoro poczułem, że król dla mnie ostygł, dla nauki zobojętniał, a zatrzymać go było prawie niepodobieństwem: — czas nadszedł o sobie pomyśleć! — rzekłem sam do siebie.

Chcąc pana mojego rozerwać, dnia 14 Lutego, i 10 Marca, 1784 r., puszczałem wobec całego dworu, z tarasu zamkowego niewidziane dotąd balony, a pragnąc ożywić w nim na nowo zamiłowanie prawdziwej mądrości, przedstawiłem mu Micutę filozofa i Francuza Duponta dwóch najuczeńszych ludzi owego czasu. Wkróice zawiązałem między nimi, a Marmerem ciekawą korespondencję. W sam dzień ostatni zapust, zaprosiłem Króla do siebie, na próbę nowych alchemicznych doświadczeń. Najjaśniejszy pan, za powrotem do zamku, z wieczoru od pani Krakowskiej, siostry swojej, przybył do mnie o 10-tej godzinie.

Rozpoczęliśmy doświadczenia, mające go przekonać o możności przemiany metalów. Napełniwszy tygiel opiłkami żelaza, miedzi, ołowiu i dolawszy do tego pół kieliszka mnie jednemu wiadomej cieczy, po godzinnem gotowaniu: — Najjaśniejszy panie, — rzekłem, — niech wasza królewska mość sam zdejmie tygiel z ognia płyn do drugiego przeleje naczynia, poczeka, aż ostygnie, a wtedy odrzuciwszy całą wierzchnią skorupę, obaczy co się pod nią znajduje. — Król akuratnie wszystko spełnił, a gdy zajrzał do dna, dostrzegł kolkę najczystszego złota, ważącą może ćwierć łuta. Wtedy, korzystając z chwilowego wrażenia, jakie dostrzec można było na rozpłomienionej twarzy królewskiej, oświadczyłem ostatecznie Stanisławowi Poniatowskiemu, iż potęgą mojej wiedzy mogę mu zapewnić przy najdłuższem życiu, młodość najdłuższą nieskalaną zmarszczką, najczerstwiejsze zdrowie... Ale w tej chwili północ bić zaczęła, wszystkie dzwony stolicy zapowiedziały, że się dni bachusowe zakończyły — a nastał czas pokuty.

Król się zawahał i gdym się do niego chciał przybliżyć, postać kobiety, całej w bieli, przesunęła się zwolna pomiędzy nami. Król zemdlał. Wybiegłem z pokoju, zawołałem służbę i przenieśliśmy go do sypialnej komnaty. Nazajutrz, odebrałem uwolnienie od służby, opuściłem zaraz Warszawę i nie powróciłem już do niej aż w późniejszych czasach.

oże mnie zapytacie, kim była owa biała kobieta? Odpowiedzieć na to nie mogę. Nie był to rozdrażnionej wyobraźni Stanisława Augusta utwór, bośmy ją zarówno obydwa widzieli, ale na dworze królewskim, pomimo zakazu wspominania o tem całem wydarzeniu, jeden drugiemu szeptał do ucha, że to była Majna, ów duch opiekuńczy rodziny Poniatowskich. Majna — jak niesie podanie — pokazać się miała po raz pierwszy ojcu królewskiemu w Paryżu i przepowiedzieć mu, że syn jego zasiądzie na polskim tronie; pokazała się królowi w dzień koronacji i nawiedzała go w ważniejszych epokach życia.

Porzuciwszy służbę publiczną, bez majątku, przedsięwziąłem zająć się edukacją prywatną, baczny, azali nie znajdę pomiędzy powierzoną mi młodzieżą choć jednego, któremubym mógł przekazać cały zasób wiadomości moich, wprowadzić go do ogniska światłości, do świątyni nauk. I tu mnie napotkały same zawody! Znalazłem wprawdzie poczciwe, ale poziome istoty, ani jednego wybranego, któryby wzniósłszy się nad chmury, śmiało zajrzał w oczy słońca i wyrzekł: ty ognistym blaskiem świecisz, ja jaśnieję wszechwiedzą. Tak jest, wszechwiedza jest moim udziałem, zdobyłem ją ośmdziesięcioletnią pracą, duch mój panuje od osi do osi świata, a ciało... zaledwo ma się czem przykryć, nie ma gdzie położyć głowy. Do was temi słowy przemawiam, do was, którzy posiadając młodość, piękność, bogactwo, to, co ludzie Zwą szczęściem, chcielibyście zatrzymać, a nie umiecie i nie potraficie. W mej tylko mocy przedłużyć wam jedne, zapewnić drugie".

Tu, starzec przerwał na chwilę opowiadanie swoje; poczem, odwróciwszy się do swej sąsiadki: „Pani, — rzecze — spojrzyj tylko w lustro, a ujrzysz, że opuszczająca cię młodość, codzień po jednym wdzięku zabiera. Rzeknij słowo, a tak, jak Jozue słońce zatrzymał, zatrzymam dla ciebie rękę czasu. Poczem, wyjąwszy z kieszeni małą flaszeczkę: — oto, — dodał, — napój odmładzający. eliksir długiego życia, ale każda jego kropla płaci się funtem złota. Pan nie doznałeś wzajemności w kochaniu, odezwał się do drugiego sąsiada, chcesz, aby cię kochano, zaufaj mi, osiegniesz cel pożądany. Pani ubolewasz nad tem, że nie masz potomstwa, podaj mi rękę, wprowadzę cię do świątyni Izydy, tam złożysz ofiarę na ołtarzu bogini i nie minie rok, doczekasz się syna. Ciebie, — rzekł do poczynającego urzędniczą karierę, — chęć wywyższenia się już naprzód popycha, pamiętaj, iż kto chce po drabinie ze szczytów dojść do samej góry, drabina powinna być ulana ze złota. A ty zaś, — przemówił nakoniec do mnie — którego tak starannie wychowałem, któremu skarbnicę mądrości otworzywszy, uź miałem wyrzec: bierz! to twoje; — odepchnąłeś mnie pogardziłeś nauką, przeniosłeś nad nią rokosze zmysłowe ponęty światowe; ale jeżeli jeszcze głos prawdy doleci może do ciebie, pamiętaj...

Chciał dalej mówić, gdy przyniesione światło do pokoju, rozpędziło pomrokę wieczorną. Zamilkł starzec i, zda mi się, że go jeszcze widzę, w tym surducie granatowym, w tej krymce czerbladą twarzą, gęstemi pooraną zmarszczkami, widzę, gdy powiodłszy w około siebie wzrokiem, jakby mgłą powleczonym, skoro ujrzał, że się każdy z nas przeżegnał, uśmiech szyderczy przebiegł przez jego usta, wstał z miejsca i zwolna wyszedł z pokoju. Jeszcze nie był drzwi za sobą zamknął, kiedy: „Vade retro!" — zawołała w zapędzie niepohamowanego gniewu panna Pelagja.

 — To zły duch! — odezwał się jeden.

 — Warjat! — wymówił drugi.

 — Już ździeciniał, — wniósł trzeci.

 — Czy tylko nie kryje rożków pod tą czerwoną mycką, której nigdy nie zdejmuje z głowy? zapytał kontuszowy Polonus. W czasie tych wybuchów, matka moja milczała, ale po ustach poruszeniu, można się było domyśleć, że się modli. Zbliżywszy się potem do mnie, pocałowała mię w czoło i błogosławiła. — Wierzcie mi, państwo, — odezwał się po dosyć długiem milczeniu, pan dyrektor Krusiński, — iż nic nie masz przykrejszego, jak patrzeć na moralną zgrzybiałość człowieka. Jeżeli upadek sił fizycznych smutne rodzi wrażenie, smutniej jednak być swiadkiem osłabienia władz umysłowych, które człowieka silnej woli, potężnego nauką, zamieniaja stopniowo w dzieciniałe stworzenie. Mieliśmy tego świeży przed oczami przykład. Znałem pana Okraszewskiego kiedy obszarem swych wiadomości zdumiewał, nadzwyczajną pamięcią zadziwiał, zachwycającą wymową porywał, a chociaż nie podzielałem jego sposobu myślenia, oddawać sprawiedliwość musiałem. I w coż się dzisiaj obrocił? Jedni go złym duchem być mienią, pobłażający zwą warjatem, litujący się nad nim powtarzają: — ździeciniał, — ja zaś dodam, już się przeżył.

.........................

Kiedy człowiekowi dobrze, swobodnie i błogo, czemuż wtedy, tak jak wahadło w zegarze, czasu zatrzymać nie może? Zegar wskazuje godziny, godziny czas dzielą, zegar choć stanie, — godżiny lecą, miiają; co być miało — już jest, co jest już — upłynęło, co upłynęło — już jest bez powrotu, coraz się od nas bardziej a bardziej oddala!

 


Nadgrobek Generała
Tadeusza Tyszkiewicza w Paryżu.

 

Piękna była pogoda, niebo czyste, słońce świeciło, lekki wiatr drzewa kołysał, woń kwiatów napełniała powietrze, wtem na zachodzie czarna znalazła się plamka, wnet się zamieniła w obłok, obłok w chmurę, chmura coraz bardziej rozszerzać zaczęła, zasłoniła słońce i niebo, wiatr zawył, rozpoczęła się rozpasanych żywiołów walka, i tak jak w jednej chwili połamała drzewa, powyrywała kwiaty, wywróciła cały porządek w naturze, tak samo znów w jednej chwili inna burza zagasiła domowe moje ognisko, zakłuciła spokój, zniweczyła szczęście......

Na początku 1828 r., matka moja umarła; we dwa lata później straciłem Ojca i dwoje dzieci, a sam wziąwszy kij pielgrzymi do ręki, poszedłem w kraj świata, kędy oczy zaniosły. Odtąd zaczęło się dla mnie życie tułacze, nieraz ze swoim pełnym poezji urokiem, częściej z tą próżnią, którą ani ułuda wdzięków, ani potęga rozumu, ani blask dowcipu, ani cały odmęt światowych rozkoszy zapełnić nie zdoła, wtedy, kiedy serce zobojętnieje na wszystko, zamknie się na zawsze.

Powracać zkąd wyszedłem — nie chciałem, bom wiedział, że na moje spotkanie nikt nie wybieży, nikt ręki przyjacielskiej nie poda, nikt z życzliwości uśmiechem na ustach nie przyjmie...

Poszedłem więc coraz dalej, powtarzając z pokorą: Boże! o Boże, bądź wola Twoja!..

W roku 1853, będąc w grodzieńskiem, pojechałem do Świsłoczy. Lat dwadzieścia pięć, jakem ostatnie odebrał błogosławieństwo umierającej matki, jakem jej ciało na miejsce wiecznego spoczynku odprowadził, a od tego czasu ileż o ileż zmian tutaj zaszło!

Dawrno nie odwiedzałem domu mojej matki, Ledwie go poznać mogłem! już ledwie ostatki! — Kędy spojrzysz — rudera, pustka i zniszczenie! Z płotów — koły, z posadzek wyjęto kamienie, Dziedziniec mech zarasta, piołun, ostu zioła, Jak na cmentarzu w północ, milczenie dokoła! O! dawniej inny bywał przyjazd mój w te bramy Po krótkim oddaleniu, gdym wracał do mamy!..

Przeszedłem przez miasto. Napróżno szukałem dawnego porządku i ochędóstwa, znalazłem walące się tylko domy, puste karczmy, z murowanych sklepów odrapane ściany. Dawne gimnazjum zniesione, zastąpiła powiatowa szkoła, opustoszone po studentach dworki zajęło brudne źydowstwo...

Zaszedłem do mieszkania Jacka Krusińskiego; od lat kilku nie żył; wdowy jego w domu nie zastałem; siadłem na tejże samej ławce, pod tym samym kasztanem, pod którym przed laty tyle miłych chwil spędziłem, a przedumawszy nad tern, co było, a nie wraca, poszedłem dalej.

Zwierzyniec wycięty, staw zerwany, kanały pozarastały, ogród zdziczał, opanowały go chwasty, sztachety powywracane, a w pałacu. podpartym i pokrytym słomą, obcy mieszkają ludzie. Serce mi nie pozwalało wejść do środka, spojrzałem tylko dokoła i westchnąłem głęboko. Wszystkie sprzęty, pozostałe po mojej matce, sprzedano, z dawnych jej sług pozostał tylko Jakób kredencerz ośmdziesięcio-letni starzec. Wstąpiłem do niego, siedział na łóżku, nie wiem, czy mnie poznał. Gdym go o dawnych panach zapytał, kilka niezrozumiałych słów wymówił, — już pono wszystkie czucie wraz z pamięcią utracił. Wracając, udałem się na cmentarz.

Po za miastem stoi murowana kaplica, ocieniona drzewami, dokoła krzyże, mogiły, grobowe pomniki — tam ziemia wiecznego spoczynku! W kaplicy tej spoczywają popioły mej matki. Tam, padłszy na kolana długo, długo się modliłem, a kiedym powstał, uczułem się silniejszy, może tą myślą,że się z nią wnet na zawsze połączę.

Opuszczając Świsłocz, zapewne na zawsze, gdyż wątpię, abym tu kiedykolwiek wrócił, raz jeszcze rzuciłem okiem na te miejsca, gdzie tak wesoło przeminęła młodość moja, gdzie, jeżelim doznał szczęścia, znikomość jego poznałem, a uderzając czołem o krawędź grobu mej matki, powtórzyłem z poetą:

„Żegnam Cię......

Kraju pamiątek, Gdzie tyle łez zabiera każdy znany kątek, Gdzie reszrę uczuć i łzy wylałem ostatnie"!!!

(d. c n.)

 

Dalej -->>

 

* * *

Яндекс.Метрика