* * *
Leon hr. Potocki
(Bonawentura s Kochanowa)
WSPOMNIENIA
o Swisłoczy Tyszkiewiczowskiej,
Dereczynie i Różanie
Petersburg
1910
Podał do druku oraz przedmowę i życiorys skreślił Michal Federowski
TREŚĆ
Wstęp
Dedykacja
I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zaczęło)
I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zakończenie)
II. Dereczyn
III. Różana (Tę część patrz w tłumaczeniu językiem rosyjski.)
SWISŁOCZ (Ciąg dalszy)
[«Kwartalnik Litewski», 1910, № 3 stronice 131-160.]
— Matka moja była
córką Józefa Sołłohuba, starosty Ejszyskiego, urodzona z
Potockiej; pani Sołłohubowa po śmierci męża swojego poszła
powtórnie za mąż za Aloizego Hrabiego Briihla, jenerała
artyleryi, syna Henryka Briihla, pierwszego ministra Augusta
III.
W lat kilka później umarła,
zostawiwszy z drugiego małżeństwa córkę, Amelję Briihlównę,
którą wzięła na wychowanie pani Wielopolska starościna
krakowska, stryjeczna siostra jej matki. Józefa Sołłohubówna
poszła za mąż za Stanisława Potockiego, Starościca halickiego. Z
tego małżeństwa pozostałem jedynym potomkiem, utraciwszy dwie
siostry i brata.
Matka moja była aniołem dobroci.
Ojciec mój najszlachetniejszy z ludzi, stworzeni byli dla
siebie, pobrali się z miłości, i czemuż po latach kilkunastu
wzorowego pożycia rozstali się z sobą? Nie przyczyniłyż się do
tego owe światowe pochlebstwa, wciskające się do serca, jak
ostrze zabójczego żelaza? Może niebezpieczne zapatrywanie się na
drugich, może ostatki zarażonego powietrza, wiejącego jeszcze z
pustego ośmnastego wieku?... Matka moja przepędziła większą
część lata w 1816 roku w Wilnie, z powodu słabości zdrowia.
Przyjechałem do niej w czasie wakacji..
Przebiegając okolice tego miasta,
unosiła się nad niemi żywa wyobraźnia moja, a wspomnienia
świetnej przeszłości, jakże przemawiały do duszy! Ten gród
Gedymina, sterczący jak pomnik grobowy, ta góra uświęcona
pierwszem męczeństwem za wiarę na litewskiej ziemi, ten kościół
Katedralny, kędy spoczywają popioły Witolda, Aleksandra,
Barbary, stojący na miejscu, gdzie przed czterema wiekami palił
się ogień Znicza wśród dębów, poświęconych pogańskim bogom; ta
Wilja, okrążająca jakby modrą wstęgą ukochane przez siebie
miasto! To, co wtedy uczułem, zostało przechowane na zawsze w
pamięci mojej i dla tego dziś jeszcze, miejsca te mają dla mnie
tenże sam urok, będący odbiciem pierwszych wrażeń mojej
młodości!
Po kilkotygodniowem pobycie w
"Wilnie, pojechaliśmy do bwisłoczy, a ztamtąd wróciłem nazad do
Warszawy; matka moja pozostała na miejscu. Rzecz dziwna, jak
mogła w tak krótkim czasie przyzwyczaić się do nieznanego jej
dotąd wiejskiego życia, .a jeżeli czasami westchnęła za wielkim
światem, do którego więcej zajrzeć nie miała, jeżeli zatęskniła
za osobami, z któremi przyjazne stosunki na zawsze zerwać
musiała, nikt jej westchnienia nie zasłyszałj nikt nie odgadł
tęsknoty. Zajęta jedynie wychowaniem małoletnich córek, oddana
obowiązkom dobrej żony i matki, wnet ją wszyscy poznali, ocenili
i pokochali.
Pan jenerał Tyszkiewicz, chcąc prawa
swoje na Świsłoczy umocnić i ułatwić sobie ciężące wypłaty,
tembardziej, iż od komisji zarządzającej ordynacyą
radziwiłłowską nie można było spodziewać się rychłego odebrania
należności, ułożył się z panią referendarzową Tyszkiewiczową i
przyjął od niej plenipotencję, na mocy której już nie jako
dziedzic, ale w jej imieniu zajął Swisłocz, a zwolna i częściami
spłacając legata i dopełniając warunki zastrzeżone w
testamencie, interesa swoje na najlepszej stopie postawił.
W administracji majątku i w sposobie
życia zachował tryb dawniejszy, a jeżeli zaszły niektóre zmiany,
to tylko w zmniejszeniu wydatków. Odprawiono marszałka dworu,
skasowano kapelę, zmniejszono liczbę sług. W pałacowych
wozowniach karety angielskie ze złoconemi resorami, lub
danglowskie, zastąpiły nowoczesne pojazdy; w stajniach, gdzie
stały poszóstne cugi tyszkiewiczowskie, sapieżyńskiego lub
pociejewskiego stada, czwórka anglezowanych gniadoszów do parady
i dwie piątki mierzynów do podróży.
Zarządem domowym trudniła się matka
moja; miała tuż za kuchniami w nowo wystawionej oborze 25
prześlicznych krów żóławskich, pod szczególnym swoim dozorem, a
ponieważ bardzo lubiła kwiaty, po za pałacem od strony pola
założyła mały kwiatowy ogródek, w którym najrzadsze pielęgnowała
rośliny. Rzadko wyjeżdżała z domu, do niej zaś zjeżdżało się
sąsiedztwo co niedziela na obiad. W liczbie osób, z któremi w
większej zostawała zażyłości, była pani Feliksowa Potocka, oraz
pani łowczyna Kossakowska, Potocka z domu, a szczególniej kś.
Pawłowa Sapieżyna z którą łączyła ją przyjaźń od lat dziecięcych
zawarta.
Generat Tadeusz Tyszkiewicz. |
Swisłocz; Stare dworki w
rynku. |
Bawialne pokoje w
pałacu świsłockim pod względem umeblowania żadnej nie uległy
zmianie, co się zaś tyczy przekształcenia, połączono dwa
gabinety w jeden, a za nimi urządzono sypialny pokój. Podział
dnia był tenże sam jak za pana referendarza, obiad o drugiej,
wieczerza o dziewiątej. Chociaż Pedrillo, kuchmistrz
nieboszczyka, musiał ustąpić pierwszeństwa panu Truchnowskiemu,
kuchmistrzowi sprowadzonemu z Warszawy, pobierającemu sześć
dukatów miesięcznie, kuchnia jednak nie była lepsza; prócz pana
i pani domu siadali zwykle do stołu pani z Tyszkiewiczów
Kościałkowska, synowica pana jenerała, pan Józef Radowicki,
zarządzający departamentem stajennym i pan Jankowski Wincenty,
jeneralny plenipotent. W poobiedniej porze zjawiała się
codziennie pani Krusińska, małżonka dyrektora gimnazjum, za nią
pan szambelan Komajewski, dawny rezydent referendarski i
zasiadali zaraz z matką moją do ulubionego przez nią bostona;
grali na regestr i przy końcu dopiero roku kto wygrał — odebrał.
Pani Krusińska, rodem z Warszawy,
słynna niegdyś piękność, wesołego charakteru, dowcipna,
przesiąkła tą dworszczyzną, która się podobać umie, w wielkich
była łaskach u mojej matki. Mąż jej, Jacek Krusiński, człowiek
pod każdym względem godzien szacunku i uszanowania, uczony,
członek Towarzystwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk, przez ćwierć
wieku dyrektor świsłockiego gimnazjum, usunąwszy się ze służby
publicznej i utrzymując z pensji emerytalnej, zamieszkał we
Swisłoczy, gdzie umarł temu lat kilka, ona żyje dotąd,
doczekawszy się późnej starości.
Przytoczyć tutaj muszę zadziwiający
wypadek, za rzetelność którego zaręczyć mogę. Przy końcu 1827
roku. matka moja, wyjechała do męża, bawiącego podówczas w
Warszawie. Odprowadziłem ją do Brześcia Litewskiego. Przed
wyjazdem uprosiła panią Krusińską, aby w czasie jej niebytności,
przeniosła się do dworu, dla lepszego dozoru nad dziećmi. Pani
Krusińska zajęła pokój sypialny matki mojej i pierwszej zaraz
nocy, położywszy się na jej łóżku, usłyszała stłumionym głosem
wymówione słowa: „Ona tu umrze!" Poczem. gdy na nowo usnęła, po
trzy razy temże samem stukaniem obudzoną została i też same
usłyszała słowa. Nazajutrz powtórzyła obecnym owe osobliwsze
ostrzeżenie. Matka moja wróciła z Warszawy w najlepszem zdrowiu,
ale nie minęło trzy miesiące, w tymże samym pokoju, na tern
samem łóżku umarła.
Są w naturze niczem niewytłumaczone
objawy, o które się niedowiarstwo roztrąca, pochodzące
najczęściej z rozdrażnionej wyobraźni, czasami z chorobliwego
stanu zdrowia, a kiedy niekiedy, uchylając zasłonę tego co ma
nastąpić, wzrokiem duszy czytając w przyszłości, przeczuwają to
co będzie....
Pan szambelan Komajewski, dobre,
łagodne, potulne i już nieco zdzieciniałe stworzenie, mało
mówiące, niedaleko widzące; pan referendarz utrzymywał, że
należy do nijakiego rodzaju, lubił go jednak bardzo i starem
swojem dzieckiem nazywał. Razu pewnego, na jego urodziny, kazał
przed nim postawić ogromny tort; 58 cienkich świeczek woskowych,
tyle właśnie ile sobie szambelan lat liczył, wetknięto do tego
olbrzymiego tortu, a skoro je zapalono, gospodarz domu z całą
kompan ją wypił zdrowie „starego dziecka". Wiele razy opowiadał
Komajewski ten epizod swego życia, a za każdym zalewał się łzami
wdzięczności.
Za nieboszczyka nie spełniał żadnego
obowiązku, nie trudnił się niczem, podobny był do domowego
sprzętu bez użytku, do którego się przyzwyczaiły oczy, lecz bez
którego zdawałoby się. że czegoś brakuje. Za mojej matki stał
się koniecznie potrzebnym do kompletu bostona. Gdy się go
pytano, czy nie miał nigdy zamiaru ożenienia się? — odowiadał,
źo w młodości swojej, zaręczony z panną sędzianką R., już jechał
na ślub z indultem w kieszeni; po drodze wstąpił do karczmy na
nocleg, izba była pełna chłopstwa, położył się więc w stajni, a
indult schował: do siana. Rano, budzi się, Szuka napróżno, —
konie z sianem zjadły indultl Wziął to za ostrzeżenie, nie
pojechał dalej, wrócił do domu i postanowił kawalerem pozostać.
Pan Komajewski umarł na rok jeden
przed moją matką. Na kilka tygodni przed śmiercią, ponieważ miał
w domu przygotowaną dla siebie trumnę, na wszelki wypadek,
wysłał ją białą pościelą, włożył poduszkę i sam się do niej
położył, wystrojony w nowy kontusz, z nowym pasem słuckim,
poczem, zawoławszy swojego sługusa: „Pamiętaj Szymonie. — rzekł
do niego, — abyś mnie tak ubrał i do tej trumny wsadził jak
umrę. A nie zapomnij — dodał — świeżą chustkę do nosa włożyć do
kieszeni, i wsypać tabaki do tabakierki"!
Przez lato matka moja przenosiła
swoją rezydencję do Synfan i mieszkała w pałacyku pani
referendarzowej. W roku 1817, przepędziłem wakacje w Świsłoczy,
przy końcu zaś 1818, dokończywszy nauk uniwersyteckich w
Warszawie, już się wybierałem na kilkoletnią podróż po Europie,
kiedy w losie moim najważniejsza zaszła zmiana. Projektowaua
podróż spełzła na niczem, zamknęła się dla mnie szkoła wielkiego
świata, domowe wiejskie pożycie otworzyło mi swe wrota, ożeniłem
się, czyli raczej zapisałem do bractwa żałujących... Matka
przyczyniła się najwięcej do tego. Ojciec się długo sprzeciwiał,
ona chcąc mnie zatrzymać blizko siebie, radziła się serca, on,
słuchając jedynie doświadczenia, odzywał się głosem rozsądku, w
końcu rozsądek sercu ustąpił.
W rok później, będąc w Warszawie,
odwiedziłem pana wojewodę Stanisława Potockiego, na zapytanie
gdzie mieszkam? — na wsi — odpowiedziałem: — Że o dwie mile od
matki, a o milę od matki mojej żony. Pan wojewoda, choć Polak
całą duszą, ale przesiąkły dowcipem francuzkim, rzekł na to:
„Vons vivez donc dans un pays de commerce entre deux meres."
Pomimo tego, że jak to mówią,
poszedłem na swoje, większą prawie połowę roku przepędziłem u
matki. Zwykle jeździłem do niej w sobotę, bawiłem przez
niedzielę, bywałem we Świsłoczy na święta Bożego Narodzenia, na
Wielkanoc, na S-ty Józef, oraz podczas całego jarmarku. Jarmark był epoką ważną, oczekiwaną
z największą niecierpliwością przez handlujących, przez młodych
i starych. Pierwsi spodziewali się dużo na nim utargować, drudzy
wytańcować się do woli, trzeci nagawędzić z sobą.
Nic tak nie przypominało wód
zagranicznych jak jarmark świsłocki. Ten liczny zbiór obywateli
mieszkających w osobnych dworkach, odwiedzających się nawzajem,
odbywających spacery konno, piechotą, pojazdami, zgromadzających
się codziennie na obiady do dworu, na bale, na publiczne reduty,
na teatr; dodajcie do tego najpiękniejszą porę roku, a mieć
będziecie istny Karlsbad, tylko bez skał, bez wieży, bez
gorących źródeł, bez tej zagranicznej woni, która nam bije do
głowy, odurza, nawet przytomność odbiera, a powrót do zmysłów
dopiero wtedy przywraca, gdy pustki w kieszeni poczujem.
W roku 1818-tym, zjawiły się podczas
świsłockiego jarmarku trzy piękności, które pomiędzy młodzieżą
największy rejwach, zamieszanie, wybuch, rewolucję sprawiły.
Ten chwyta powietrze, bo mu dech
odebrało, lecz się trzyma za piersi, aby mu serce nie
wyskoczyło, ten oczy wyciera, bo nadto wielkim blaskiem
uderzony, oślepł, ci szukają serca i głowy, bo je potracili.
Tymczasem trzy dziewice, jedna od drugiej piękniejsza, z pełnym
skromności układem, z łagodnym uśmiechem na ustach, i,ze
spuszczonemi oczyma wchodzą do przepełnionych pokojów ciekawym
tłumem, nie widzą wrażenia, jakie sprawiły, nie słyszą pochwał!
Nie gniewajcie się, panie, gdy
dodam, że każda kobieta, chociażby najmłodsza, jeżeli nie widzi,
to się domyśla, jeżeli nie słyszy, to czuje. Skoro się ukazały
panny: Melanja Andrzejkowiczówna, Natalja Bispinżanka i
Sieheniówna Karolina, cała młodzież podzieliła się na trzy
obozy, do których niejeden przyłączył się weteran, i wyglądał,
jak ten dawny sztandar, opalony w ogniu, niejedną kulą
przeszyty, bo już nie w jednej bitwie przewodniczył mężnym do
sławy.
Gdzie jest bodziec lub zachęta, tam
najpowolniejszy staje się żywym, młody szaleje, stary warjuje.
Powiadają, iż każdy człowiek na starość dowodzi, że dawniej było
lepiej, swobodniej się bawiono, serdeczniej kochano. Nie
zaprzeczam, dobrodusznie jednak wyznaję, że od owego jarmarku,
chociaż lat czterdzieści minęło, większa część obecnych na nim
osób wymarła, a kto pozostał, ten starcem lub babą; chociaż do
tego czasu nie jednym pędem wiatru miotany, nie jednym prądem
wody uniesiony, dużo widziałem blasku, wspaniałości, przepychu i
świetności, tak szczerej, tak prawdziwej, tak poczciwej
wesołości nigdzie nie napotykałem, nigdzie się lepiej nie
bawiłem.
Razu pewnego, w czasie wieczerzy,
jedna z naszych piękności, gdy się z tern odezwała: — iż dobrze
byłoby by któregoś dnia pojechać do Synfan na spacer — słowa jej
stały się dla nas wszystkich rozkazem: pobiegłem do matki,
wniosek podałem, zakomunikowałem go towarzystwu całemu i
jednomyślnie przyjęty został.
Nazajutrz, po rannem śniadaniu, na
drodze do Synfan kilkadziesiąt pojazdów się toczy, cała młodzież
harcuje konno, a najpiękniejsza sprzyja pogoda. Już się
rozpierzchli po ogrodzie i kiedy starzy zasiadłszy do zielonych
stolików, czekają na obiad, młodzi, to się uganiają po trawie,
szukają po labiryncie, to na huśtawkach wyrzucają się w górę, to
batami pływają po stawie. — „Jakże tu wesoło — rzekła panna
Melanja do panny Natalji, — brak tylko muzyki!"
Posłyszano te słowa i zaledwieśmy
się w przeciwną stronę udali, odezwały się dęte instrumenta,
zagrały mazurka i rozpoczęły się tany i pląsy, przerwane
obiadem. Skoro wstano od stołu, odnowiły się z zapałem i trwały
bez i)rzerwy aż do zachodu słońca. Powrotowi naszemu przyświecał
blask księżyca, czekała na nas jeszcze reduta. Już biały był
dzień, kiedym z niej wychodził i na spoczynek się udał, aby sił
nowych nabrać do następujących po sobie dzień po dniu zabaw.
Jarmark się zakończył, a każdy z żalem żegnając Swisłocz,
powtarzał sam do siebie: do zobaczenia na rok przyszły! — i
pewnie, jeżeli tylko mógł, — dotrzymał.
Następny jarmark poprzedzającemu w
niczem nie ustąpił, chociaż pięknościi które przed rokiem
otrzymały palmę należną wdziękom i powabom, nie zjawiły się na
nim; może i z bojaźni, aby to, co wczoraj zachwycało, dziś nie
spowszechniało z kretesem.
Księżna Ludwika Radziwiłłowa
przybyła z całą rodziną do Świsłoczy, a córka jej, Helena i
bawiąca przy niej panna de Neve, wszystkich oczy zwracały na
siebie. Kiedy razu pewnego, trzech młodych ludzi dobijało się o
szczęście tańcowania pierwszego mazurka z piękną Heleną,
przybliża się ktoś do nich i temi słowy odzywa: — „Hólene, tu
perdis Troie (trois) Messieurs je viens a Votre secours, mettons
nous en ąuatre pour lui plaire."
Księżniczka, łącząc w sobie wyraz
dobroci, ze spojrzeniem anielskiem, wspaniałej i majestatycznej
postawy, wywoływała hołdy, rozbudzała uwielbienia. Panna de
Neve, podobna do wymarzonej fantazji snu rozkochanego, unosiła
nas do siódmego nieba! Jeżeli tamta, jak druga Barbara, godna
była podobać się drugiemu Augustowi, ta się powszechnie podobała
wszystkim. Tamta, zaledwie zaślubioną została kś. Wilhelmowi
Radziwiłłowi, stryjecznemu swojemu bratu, w samym kwiecie wiosny
umarła, ta pamięta może jeszcze, jakieśmy się o jedno jej
spojrzenie dobijali.
Co tylko wymysł, szukający zabawy,
wynaleźć jest zdolny, uprzyjemniało cały ciąg jarmarku: bal po
balu, reduta po reducie, spacery, teatra, następowały po sobie
bez przerwy, skracały godziny, a dnie ubiegały tak prędko, jak
ubiega życie — zaledwo człowiek w nie wstępuje, już przebiegł,
już z niego wychodzi czasami z żalem za minionem, częściej
wszakże z tern wewnętrznem przekonaniem, że tam będzie lepiej,
jeżeli zasłużymy na to.
Podówczas młodzież nasza, nieodrodna
od ojców, nie była jeszcze utraciła zamiłowania w konnej
jeździe; każdy z nas lubił dosiadać dziarskiego rumaka,
zwłaszcza, gdy łaskawy rzut czarnego lub niebieskiego oka był
nagrodą śmiałego skoku lub zgrabnego skrętu.
Zmieniły się czasy i dzisiejsze
pokolenie tak rozprawia o naszych przeszłych harcach, jak my
niegdyś rozprawiali o rycerskich gonitwach, z podziwem, ale bez
chęci naśladowania: „A cóż znaczą teraźniejsze wyścigi? —
zapytają polscy anglomani, — wszakże je odbywacie na koniach."
Prawda, ale nasze wyścigi, to nie
swojskie, lecz z obczyzny wzięte, a pradziadowie wasi, gdyby was
ujrzeć mogli w masztalerskiej barwie, toby się was z pewnością
zaparli.
I we Świsłoczy, w roku 1816, były
wyścigi ale bez komedjanckiego przebrania, na naszych krajowych
koniach. Zaraz za miastem wybrano wieś szeroką na plac popisu;
cała płeć piękna wystąpiła w najmodniejszych strojach, widzów
było mnóstwo. Herman Potocki, na dzielnej siwej klaczy z
boćkowskiego stada, zwyciężył spółzawodników swoich i podczas
obiadu u mojej matki uwieńczony został koroną ze świeżych
kwiatów uwitą. Niejedna piękna rączka przyczyniła się do tego, a
najpiękniejsza pomiędzy pięknemi włożyła mu ją na głowę.
Nazajutrz wielki był obiad w
Synfanach dla księżnej Radziwiłłowej, ze sto osób zaproszono na
niego.
Skoro wstano od stołu, całe
towarzystwo wsiadło na baty i przy odgłosie muzyki zaczęto
pływać po stawie. Gdy się zbliżono do jednej z wysp, ujrzano na
niej, pod rozpiętym bogatym namiotem, spoczywającego na łożu
Konstantego z Ostroga. Okryty był burką, dokoła rozwieszony cały
wojenny rynsztunek: zbrojar tarcza, szyszak, miecz, kopja,
buława, hetmańskie i zdobyte na nieprzyjaciołach chorągwie. Obok
siedziała córka, a u nóg młody giermek przygrywając na lirze,
śpiewał znaną Niemcewicza dumę o zwycięztwie odniesionem pod
Orszą.
Na drugiej wyspie, spotkanie Racheli
z Jakóbem u studni. na trzeciej odegrano kilka scen z
Donąuiszota Cerwantesa: walkę z wiatrakami i pożegnanie błędnego
rycerza z Dulcyneą. Równo z powrotem do pałacu rozpoczęły się
tańce, które się do białego dnia przeciągnęły.
Jarmark się zakończył, nie
zakończyły się jednak z nim razem tegoroczne fety, a jeżeli się
goście porozjeżdżali do domów. wnet powrócili do Swisłoczy, na
zaproszenie mojej matki, która w dniu 25 sierpnia obchodzić
miała dzień imienin hr. Ludwiki z Potockich, Kossakowskiej.
Po sutym obiedzie udali się wszyscy
do ogrodu, a przeszedłszy przez lipową ulicę i zapuszczając się
coraz dalej, w wązkim przejściu pomiędzy dwoma ścianami
strzyżonych szpalerów, zastali rzędami poustawiane krzesła. W
samej głębi zapuszczona zasłona domyślać się kazała
niespodzianki, ale jaką będzie, odgadnąć było trudno. Skoro
każdy zajął miejsce, za danym znakiem podniosła się kurtyna i
ujrzano pomiędzy drzewami siedzącego na kopcu z darniny starca;
białe włosy spływają mu na ramiona, biała broda spada na piersi,
niebieska na nim szata, złotym sznurem przepasana. Jest to
Ossian, król skandynawskiej ziemi, trzyma lutnię w ręku, a
przygrywając na niej, opiewa czyny rycerskie, sławę i
nieszczęścia własnej ojczyzny.
„Pieśni moje! powtórzcie co się
dawniej stało, I ty w nich odżyj zeszłych bohaterów chwało!"
Lutnia umilkła, z rąk wypada,
starzec zasypia, ale to co dopiero prześpiewał, powtarza się w
snach znikomych, stęskionej za przeszłością duszy.
Głąb sceny się odkrywa. Uzbrojone
statki z rozpiętemi żaglami, z rozwiniętemi różnobarwnemi
flagami, przy odgłosie wojennej muzyki wypływają z przystani. Na
jednym z nich stoi rycerz w złocistej zbroi i szyszaku, patrzy w
tę stronę, kędy zostawił ojca, żonę, rodzinną ziemię i kiedy
Oskar, syn Ossyana, zda się ostatnie pożegnanie zasyłać pięknej
Malwinie, kiedy ta ściga go wejrzeniem, ręce za nim wyciąga,
statki pędem wody uniesione, szybko oddalają się, nikną w
przestrzeni, muzyka ustaje, kurtyna zapada.
We śnie drugim, na ołtarzu Odina
pali się ogień święty, Malwina otoczona gronem dziewic, składa
ofiary z ziół i kwiatów, zanosi modły za powodzeniem
skandynawskiego oręża.
We śnie trzecim wracają rycerze z
wyprawy: matki, żony, córki, kochanki, wybiegły na spotkanie
swoich. Zbliżają się statki i kiedy z nad brzegów słychać
radosne okrzyki, rycerstwo milczeniem odpowiada na nie. Świetne
odniosło zwycięztwo, ale niestety ten, który im do niego
utorował drogę, zginął śmiercią walecznych. Wynoszą martwe ciało
Oskara, składają go na rodzinnej ziemi. Płacz, Ossjanie,
utraciłeś jedynego syna, płacz, Malwino, utraciłaś ukochanego
męża, płacz, Skandynawjo, najdzielniejszy twój obrońca nie żyje.
Budzi się Ossjan, bolesne sny odżywiły w nim wspomnienia,
zakrwawiły na nowo niezagojoue rany, porywa lutnię, przebiega
palcami po srebrnych strunach, te żałosne wydają jęki; spogląda
w niebo i zda mu się spostrzegać skandynawskich rycerzy,
walczących jeszcze pomiędzy chmurami.
Przebudzenie sny uniosło, pierwszy
powiew wiatru rozpędził chmury, lecz pozostała pieśń Ossjana,
którą pokolenie pokoleniu podaje.
Powrócono do pałacu, a za nadejściem
wieczoru, otworzyły się podwoje do jadalnej sali, przeistoczonej
w kwiatowy ogród, oświetlony róźnokolorowemi lampami. W samej
głębi, pod kosztownym namiotem, siedzą odaliski z haremu
wielkiego sułtana.
Bogaty strój wschodni z najcieńszego
muślinu, zawoje, naszyjniki z pereł, z drogich kamieni zausznice
i spięcia, nieprzyczyniają wdzięków, ale własny blask tracą przy
powabach tych ziemskich hurysek. Wnętrze namiotu zdobią tureckie
szale, podłoga dywanami perskimi zasłana, nizkie siedzenia
pokryte złotogłowiem. Na pozłocistych trójnogach wonne kadzidła
się palą; przy wejściu dwaj murzyni we właściwem ubraniu,
skuleni siedzą na piętach. Za zbliżeniem się gości, najstarsza
sułtanka daje znak murzynom, a ci na srebrnych tacach roznoszą
sorbety.
Po drugiej stronie sali, w miejscu
prawie ukrytem, po za gęstemi krzewami, w prostym szałasie, cała
szatra cygańska zasiadła dokoła wielkiego kotła, w którym się
dzienna strawa na węglach warzyła. Skoro cyganie ujrzeli obcych,
młoda cyganka, czerwonym płaszczem owinięta, w czerwonym
turbanie, z pod którego wymykają się gęste sploty czarnych
włosów; twarz ma nieco śniadą, czarne oczy żarzą się, jak dwa
rozpalone węgielki, ale w nich zamiast cygańskiej chytrości,
przebija dowcip, zamiast przebiegłości — naturalna wesołość, a
przy niej nieco chęci podobania się, tak właściwej ładnej
kobiecie. Zgrabnie się ukłoniła, a na prośbę aby każdej łub
każdemu wywróżyła przyszłość, wziąwszy solenizaiitkę za rękę i
wpatrując się w jej dłoń, w której jakby w księdze przeznaczeń
czytać może kto umie: „Pani, — rzekła, — jesteś kochaną i
szanowaną od wszystkich, bo na to zasługujesz, a jeżeli kiedy
niekiedy lekki cień podejrzliwości zakłóca twoją spokojność,
pochodzi to z nadmiaru skromności: kto nie dosyć ufa sobie, nie
zawsze drugim dowierza. Długie pasmo dni szczęśliwych otwarte
przed tobą, a idąc po tej drodze, która z doczesnego do
wiecznego życia prowadzi, przejdziesz wśród błogosławieństw
tych, których nakarmiłaś, napoiłaś, pocieszyłaś, bo ty nie dla
siebie, lecz dla drugich, żyjesz".
Poczem, odwróciwszy się do mojej
matki, temi się słowy odezwała do niej: — „Ciebie chwalić w
twoim własnym domu, byłoby nadużyciem gościnności, ale gdybyś
mogła przeczytać w sercach naszych, znalazłabyś w nich wróżbę
najszczęśliwszą, wypływającą ze szczerych i nieobłudnych
życzeń". Następnie, wszystkim się po kolei dostało, bo mila, a
nieco złośliwa cyganka, nie zapomniała o nikim. Jednej
oznajmiła, że na przyszły jarmark przj jedzie już z mężem,
drugiej radziła, aby nie przebierała, bo kto przebiera,
najczęściej nie dostaje: pani starościnie przepowiedziała, że na
weselu prawnuczki lub prawnuka tańcować będzie poloneza w
pierwszą parę, a pannę Pulcherję, nieco zabobonnym sposobem
egzaltowaną, chociaż oddawna trzydziestówkę zostawiła za sobą,
ostrzegła, że chce pójść za mąż, powinna wziąć trzy liście
paproci, tyleż ruty, całą garść macierzanki, słonecznika jednego
i parę łutów lukrecji, wszystko wygotować w kwarcie wody, poczem
wypiwszy tego dekoktu szklankę o samej północy, udać się na
cmentarz, a tam się dowie, kto dla niej przeznaczony na
towarzysza całego życia.
Skąpcowi powiedziała, że radzi mu
dukaty i ruble przewietrzać, aby je mole nie zjadły;
rozrzutnemu, aby zaszył kieszenie, bo wszystko z nich wyleci;
ubiegającemu się za posagiem, że największym skarbem — dobra i
poczciwa żona: samolubowi przytoczyła wiersz Felińskiego:
„Na pół żyje, kto żyje sam tylko dla
siebie". Staremu zaś Adonisowi doniosła, że bożek Kupidynek
przysyła mu dymisję z pozwoleniem wszakże noszenia munduru.
Nakoniec ukłoniwszy się całemu towarzystwu, nasza wróżka temi go
słowy pożegnała:
„Dla czego każdy dłoń swoją podaje,
Chce się dowiedzieć, co go jutro czeka? Bo nikt na swojem nigdy
nie przestaje — Taka natura człowieka!"
W drugich dwóch pokojach, na małych
okrągłych stolikach przygotowano wieczerzę; zasiadła do niej
płeć piękna. Matka moja, po za długim bufetem, na którym
porozstawiano srebra, porcelanę, szkło, rozmaitego gatunku wina,
konfitury, owoce i ciastka, rozkazy na wszystkie strony wydaje.
Młodzież nieprzebrana w liberją, ale każdy należący do niej, ze
złożoną serwetą w ręku, usługuje damom, uwija się zgrabnie,
półmiski roznosi, talerze odmienia, wino nalewa. Ci jedzą, tamci
piją, wszyscy rozmawiają razem, stuk, gwar, wrzawa, wraz się
powiększają, korki wyskakują z butelek: — „wiwat solenizantka!"
— jednogłośnie wołają.
W tem muzyka zagrała mazurka,
zerwano się od stołu, rozpoczęto tańce i dotrwano bez przerwy do
chwili, w której pierwsze promienie wschodzącego słońca jednych
budzą do pracy, drugim zapowiadają, że czas wypoczynku nadszedł.
Tymto sposobem, daleko od zgiełku
stolicy i wielkiego świata, upływały lata pierwszej mojej
młodości, w spokojnem domowem pożyciu. Jeżeli monotonność dnia
do dnia podobnego, przerywały w niektórych epokach huczniejsze
zabawy, wracałem do niej z upragnieniem, a rok szedł prędko za
rokiem.
Matka moja odznaczała się słodyczą
raczej niż żywością charakteru, a dobroć bez granic zastępowała
u niej nadmiar wesołości. Humoru jednostajnego, umiejącego się
zastosować do okoliczności i ludzi, w wypogodzonym jej czołe
malował się wewnętrzyny spokój duszy. Lubiła świat, a jednak go
porzuciła bez żalu, licznem a dobranem towarzystwem chętnie się
otaczała, a jednak i bez niego obchodzić się mogła. Skoro
pojechała w sąsiedztwo łub się do niej zjechano, jeżeli nie
dawała pierwszego popędu do hucznych zabaw, współudział w nich
chętnie brała. Czasami, w przeistoczonym na prędce pokoju w
teatralną salę, grywano komedję; czasami, pod koniec zapust,
zaimprowizowany kulig lub maskarada zawitały do świsłockiego
dworu, wołając: „bawmy się wesoło, dopóki nam nie nasypią na
głowę popiołu!K — i doputy się tam wesoło bawiono, dopóki z
towarzystwa ówczesnego większa część nie wymarła,, a reszta
rozpierzchła się po szerokim świecie.
Pomnę, jak razu pewnego pojechałem z
matką moją do Rosi, do pani Feliksowej Potockiej. O pół mili
ztamtąd, w Teolinie, mieszkała pani krajczyna Grabowska, rodzona
siostra mojego dziadka. Nie znałem jej wcale i juzem się z
odwiedzinami wybierał, kiedy zajeżdża przed ganek kareta,
wysiada z niej pani krajczyna i posyłają Czemprędzej po mnie
przedstawiają babuni. Siadam przy niej, w rączki całuję,
nadskakuję, ciągle ze staruszką rozmawiam i odjeżdżającą aż do
pojazdu odprowadzam. Tegoż samego dnia jedziemy do Teolina,
wchodzę do pokoju, ale jakież było zadziwienie moje, gdy w pani
krajczynej nie poznaję tej, którą zrań a widziałem i w ręce
całowałem. Wszyscy w śmiech i ja z nimi, ma się rozumieć i cóź
się pokazało? Oto, że fałszywą babunią była stara panna służąca,
przebrana, a prawdziwa nie rozgniewała się na "nas, gdyż sama z
drugiemi była przeciwko mnie w zmowie.
Przypomniawszy sobie arję, będącą
podówczas w modzie, a poczynająca się od słów: „Słodka zemsta
dla serca", zapragnąłem jej szczerze i nie minęło dni
kilkanaście, dziwnem zrządzeniem trafu zemszczony zostałem.
Pewnego wieczoru: „układajmy z
żywych osób obrazy", rzekła do nas pani Potocka, chętnie
przystaliśmy na to i zaraz wzięliśmy się do dzieła. Pomiędzy
innemi, przedstawić miano Don Pedrę, królewicza portugalskiego,
kiedy wracając z wyprawy wojennej, postrzega w lesie złożone na
katafalku martwe zwłoki zamordowanej małżonki. Jużeśmy między
sobą ułożyli, kto miał być ową nieszczęśliwą Ines-de-Castro,
kiedy pani Potocka zmieniła nasze układy, oświadczając, że sama
nią będzie. Zgoda, — odpowiedziałem, ale dodałem sam do siebie:
— „godzina zemsty wybiła!" Pośród kwiatowych klombów, na dwóch
stolikach od gry, przysuniętych do siebie, z podporą pod spodem
dla bezpieczeństwa, wznosi się bogaty katafalk, spoczywa na nim
Ines-de-Castro, w książęcej koronie na głowie, książęcym
płaszczem okryta. Wysoka, dobrej tuszy, czemuż się uróżowała i
oczy otwiera? Może się lęka, aby ją za umarłą nie wzięto?
Niedaleko od katafalku stoi don Pedro, ręce załamuje, rozpacz mu
zmysły odbiera. Zasłona się podnosi, obraz odkrywa, ale w tej
chwili podpora się usuwa, stoliki uginają, przeAvracają,
Ines-de-Castro pomiędzy niemi znika widzom z oczów. Kiedy po tej
katastrofie małżonka Don Pedra, przywrócona do życia weszła do
salonu, przybliżyła się do mnie, a pogroziwszy palcem; „Czy to
czasem nie zemsta za Krajczynę?" — zapytała: „Pani, —
odpowiedziałem, — nie poczuwam się do winy, przypadek zrządził
wypadek, ale przyznam ci się szczerze, iż wolałem cię widzieć
żyjącą, chociażby na ziemi, jak umarłą na katafalku!"
Uśmiechnęła się na to, podała rękę na zgodę.
Ponieważ pan jenerał Tyszkiewicz był
raczej amatorem myślistwa niż myślwym, za nadejściem jesieni,
przybywał do Świsłoczy pan Stefan Radowiecki, były kapitan wojsk
litewskich, blizki sąsiad, z dwudziestu sforami ogarów, z
dziesięciu potrójnemi smyczami chartów, na czele trzydziestu
strzelców, w zielonych czamarach, w kaszkietach w kształcie
hełmów, z wilczych ogonów uszytych, a każdy z nich z torbą
borsuczą na plecach, z fuzją w ręku, a zameldowawszy się panu
jenerałowi obejmował główną komendę. Dwie smycze jeneralskich
chartów i dwie moje łączyły się z główną armją i wydawaliśmy
wojnę lasom, czyli raczej ich mieszkańcom. Łowy trwały kilka
tygodni, przenosiliśmy plac naszych popisów z kniei do kniei, a
koczowisko z folwarku do folwarku. Przyjeżdżał tam nieraz ze
mną, mój sąsiad i przyjaciel, Jakób Adamowicz, rodem Tatar,
wiarą mahometanin. Patrząc na niego, kiedy w baranim kożuchu, w
baraniej czapce z uszami, z manierką u boku, z bizunem w ręku,
na niewielkim szłapakn wiódł trójkę dzielnych chartów, po tym
ubiorze i po rysach twarzy, zarośniętej zawiesistemi wąsami,
brałeś go za potomka Krim-Gerejów, i to nie napróżno, gdyż
czysta krew wschodnich Murzów w żyłach jego płynęła, a w
piersiach biło serce poczciwe, przywiązane do tej ziemi, która
go za swoje dziecko przybrała i ród jego od czterech wieków swym
chlebem karmiła. Ojciec Adamowicza był półkownikiem w lekkiej
straży litewskiej i w roku 1794-tym pod Olitą zginął. On zaś
rozpoczął swój zawód żołnierski we Włoszech, pod feldmarszałkiem
Suworowem, odbył kampanję austryjacką 1804 r., pruską 1807 r., a
w 1811 ze służby wojskowej do cywilnej wstąpił. Lat trzydzieści
w tym zawodzie poświęciwszy usługom obywatelskim, przeszedł
przez wszystkie szczeble hierarchji urzędniczej, był prezydentem
izby cywilnej, a nakoniec sędzią sumiennym.
Człowiek prawy, nieskazitelny
urzędnik, sąsiad najlepszy, przyjaciel wierny, zyskał sobie
ogólny szacunek i poważanie. Tatar stepowy całe życie harcował
na koniu, koczował pod gołym niebem; tatar litewski, albo z
fuzją plądruje po lasach, albo z chartami konno ugania się za
zającem. U niego szczerość w sercu, prawda w ustach, co
przyrzeka to dotrzyma, co pokocha, to do grobowej deski. Kiedy
co z dawnych opowiada dziejów, to z tą drobiazgowością wschodnią
nieopuszczając najmniejszego szczegółu, rozwijając przed oczyma
słuchaczy obrazy ubarwione fantazją poezji, z tą polską
dobrodusznością, która się do złego przyznaje, a z dobrego nie
wynosi. Takim znałem Adamowicza przed laty, takim jest dotąd. —
szczęść mu Boże!
Ostatnich dni września 1824 roku,
pan kapitan Eadowicki, ja, Jakób Adamowicz i kilku jeszcze
sąsiadów, zjechaliśmy się razem do jenerała Tyszkiewicza, a
zabrawszy go z sobą, ruszyliśmy do Hrynek na noc, zkąd nazajutrz
łowy nasze mieliśmy rozpocząć.
Do naszej kompanji przyłączył się
pan dyrektor Krusiński, amator więcej pono towarzystwa
myśliwych, niż samego myślistwa. Kiedy go postawiono w kniei na
stanowisku, siadał na pniu, czytał książkę, podczas gdy fuzja
oparta o drzewo, spoczywała częstokroć nie nabita. Razu pewnego,
przeszedł łoś o dziesieć kroków od niego; nie strzelił — a gdy
go zapytano dla czego? — „Czy ja głupi iść na Sybir", —
odpowiedział, wziął bowiem łosia za żubra! Pan Krusiński
naśmiewał się z pana Jankowskiego, że po łacinie konno jeździł,
ten zaś odpowiadał na to: Ja może po łacinie jeżdżę konno, ale
wać-pan dyrektorze, po grecku polujesz!
Zaledwie dnieć poczynało, gdy mnie
odgłos trąby myśliwskiej przebudził; był to mój stary dojeżdżacz
Wesołowski, ciągnął nielitościwie pojezdnego, a cała zgromadzona
na dziedzińcu psiarnia, skomląc, ochoczo mu wtórowała. Kównemi
nogami zerwałem się z łóżka i nie minęło dziesięć minut, już
byłem ubrany, już wchodziłem do jadalnego pokoju, gdzie całe
towarzystwo zajadało śniadanie; brakło tylko jenerała, ale gdy
się i ten niebawem zjawił: — Panie jenerale — rzekł do niego
kapitan, z pełną gębą chleba z masłem, — słońce wschodzi,
wszyscyśmy na nogach, a jaśnie wielmożny pan jeszcze śpisz, to
nie po myśliwsku!
— Mój Stefanie — odrzekł jenerał —
jeszcze nie późno, czas piękny, rosa obfita, dobre będziemy
mieli pole, tylko nie zrzędź, bo powiemy, żeś stary mantyka!
— Chociaż stary, ale jary; —
zawołał pan Stefan, oparty o stół łokciami, w bajowej zielonej
czamarze, podbitej wilkami, z kordelasem u boku i harapnikiem z
buławką przewieszonym przez plecy.
— Gdzież będziemy polować? —
Zapytał jenerał kapitana.
— Zaczniemy od Dobrowoli,
pociągniemy potem przez Hajnowszczyznę, a jeżeli czas i pogoda
pozwolą, to pod sam wieczór podłożemy Spiżarnię. — Posiliwszy
się nieco, wyszliśmy na ganek i zastali już na dziedzińcu w
szyku bojowym ustawionych strzelców, szczwaczów, ze trzystu
ludzi obławy, i całą psiarnię pod dowództwem dwóch lepszych
dojeżdżaczy: — kapitańskiego Staśka i mojego Wesołowskiego,
obydwóch w półkożuszkach, z ogromną drewnianą trąbą, z
pistoletem za pasem, długim harapnikiem w ręku i z czapką w
torbie.
— Panowie! już wielki czas, —
odezwał się chrapliwym głosem Wesołowski. — Rosa opada, a do
kniei daleko.
— Na koń! — zawołał jenerał.
Jedni konno, drudzy bryczkami,
większa część czterokonnym sztulwagonem, w którym się
kilkanaście osób mieściło, jak kto chciał, czyli raczej jak kto
mógł, wszyscy ruszyliśmy razem.
Zbliżaliśmy się do kniei, kiedy się
niebo zachmurzyło i nagle wiatr zerwał.
Brama miejska w
Swisłoczy. |
Obelisk na rynku w
Swisłoczy. |
Ulica Rudawska w
Swisłoczy. |
Pan Stefan zaczął szczwaczów
rozprowadzać, Antosiek, jeneralski gajowy, porozstawiał
strzelców, i obławę od strony kniei zaprowadził, poezem zatrąbił
na znak, że wszyscy gotowi. Dojeżdżacze psy puścili, huknęli w
trąby i z pistoletów wystrzelili Przez kilka minut głuche
panowało milczenie, wiatr szumiał pomiędzy drzewami, ptaszki
nawet zaprzestały świergotać, kiedy niekiedy tylko wrony kracząc
przelatywały po nad knieją. Wtem Grzmilas grubym odezwał się
głosem, Śpiewka zaczęła się doławiać, Dunaj poprawił, psy się
skupiły, zagrały razem i cały las zagrzmiał tonem dwudziestu
sfór ogarów. Stanąłem na miejscu jak wryty, przycisnąwszy
dubeltówką do boku, na wszystkie strony przenikającym rzucałem
wzrokiem, dech zatrzymałem, serce mi tylko biło w piersiach
konwulsyjnie.
Psy wzięły 7, oka, gwar się coraz
powiększał, dojeżdżacz zatrąbił na lisa. Wtem strzał się
rozległ, po huku „pudło" pomyślałem. Psy się za lisem w bok
rzuciły, gon wraz oddalać zaczął.
Pomiarkowawszy, iż zwierz wyszedł w
pole, dosiadłem konia, a gdym z lasu wyjeżdżał; „hejże go ha!"
usłyszałem pomiędzy górami. Wezwał puściłem konia. Dojeżdżając
na górę, ujrzałem wracające charty z niczem, lis umknął, a ogary
za nim poszły. Wnet podjechał pan Stefan, cały trząsł się ze
złości, a gdy mnie spostrzegł, już zdała wołać począł: „To ten
kanalja Joachimek wszystkiego narobił, lis szedł parowem, on go
prześlepił i wtedy tylko psy puścił, skoro się wynosił w góry,
szkoda lisa, ciemny, jak sobol, skórka pewnie ze trzy ruble
warta". Ale co gorzej, — dodałem, — psy poszły za nim, Bóg wie
kiedy je nawołać zdołamy, a tak dzień cały stracony! Zsiadłem z
konia, zatrąbiłem pojezdnego, a gdy się strzelcy zebrali, dwóch
z nich posłaliśmy w pomoc dojeżdżaczowi z rozkazem, aby się
starali psy nawołać i posforować.
— No, teraz napijmyż się
pogrzebowego — rzekł jeden z myśliwych, zdejmując z pleców
manierkę.
— Piękne mi pogrzebowe, — odezwał
się na to jenerał — na ktorem trupa nie masz!
— Cierpliwości, — odparł pan
Stefan, wyciągając rękę po manierkę z wódką, — poczekajcie tylko
do wieczora, wszystko się naprawi, będą lisy, zające.
— I „dudki na kościele!", staruszku
kochany, — dokończył jenerał.
— Staruszku! — powtórzył zaperzony
kapitan, — staruszku, pokażę wam, że nie taki staruszek, jak się
panom wydaie! Poczem spiął konia obcasem, w samych hopkach
zjechał z góry, a tam, skręciwszy na miejscu, przypuścił nazad i
o krok od nas stanął, jak wryty, a zdejmując czapkę:
— Moi jolie garcon! — wymówił.
Mój Stefanie, — zagadnął jenerał, —
czemuż z tą francuzczyzną ciągle występujesz? kapitan gwardji
litewskiej króla Stanisława powinien po polsku mówić, zwłaszcza,
kiedy po francuzku nie umie!
— Jak to nie umie? Pani Granvenais,
guwernantka moich córek, utrzymuje, że doskonale po francuzku
umiem.
— Mniejsza o to, ale dowiedzioną
jest rzeczą, wspartą dzisiejszym przykładem, źe masz liche
charty, bo wszakże lisa każdy kundel weźmie!
— Co, moje charty liche?.. —
wrzasnął pan Stefan — zapominasz chyba, że moja Chwatka pochodzi
po owym Dekrecie. który wilki i dziki brał pojedynczo; Wichrę w
przeszłym roku mój ekonom ukradł Mierzejewskiemu w Neplach, a ja
za niego dałem beczkę żyta i pół beczki pszenicy. Czy wiecie, że
Mierzejewski deklarował sto dukatów temu, co mu Wichrę
odprowadzi?
— I pan go nieodprowadziłeś? —
zapytałem kapitana.
— Nie odprowadził, — dodał jenerał,
— bo tu w jego opowiadaniu zachodzi pomyłka, nie sto dukatów,
ale czegoś innego ofiarował Mierzejewski złodziejowi.
— Szkoda, — odezwał się ktoś inny,
— że twój ekonom nie popadł w ręce Mierzejewskiemu, byłoby go to
oduczyło kraść psy cudze. Ale, ale, czy wiesz Stefanie, że jest
prawo, które zarówno karze tego, co kradnie, jak tego, co
kradzione, rzeczy przechowuje lub nabywa?
— Głupie prawo, — mruknął Sefan, —
liche moje charty, a zapominacie, źe Lotkę przywiozła w
przeszłym roku Ks. Pawłowa z zagranicy i to w karecie na
kolanach i darowała memu synowi z ukontentowaniem, źe tak tęgo
tańcował mazura na ostatnim jarmarku.
— Kiedy więc twoja Chwatka, ród
wiedzie od Dekreta, Lotkę księżna wypiastowała na swoich
kolanach, a Wicher kradzionym sposobem ci się dostał, oddajmy im
sprawiedliwość, dodając. wszakże, że lis dzisiejszy lepiej od
nich biega.
— Co wam się roi, — odparł Stefan,
coraz to w gorszym humorze — dziesięć lisów byłoby wzięte bez
obrotu, gdyby nie ten Joachimek! No, dostanie on za to!
Ponieważ nie było ćo w polu robić
bez psów, zwłaszcza, iż mały deszczyk zaczął kropić,
pojechaliśmy do Dobrej-Woli, gdzie na nas czekało śniadanie.
Roztasowaliśmy się w obszernej izbie, w pośród której ogień na
kominie buzował. W dobranem gronie przyjaciół, przy bigosie i
zrazach, dobry humor i wesołość muszą koniecznie zastąpić
nieukontentowanie i frasunek, zwłaszcza, gdy te pochodzą z tego,
że zając lub lis uciekł z kniei i że zamiast moknąć na dworze, w
ciepłej izbie smaczno zajadamy.
Wrócił nakoniec Wesołowski z psami,
cały zmoczony, zziębnięty i, gdy nam opowiadał, jak lis więcej
mili psy poprowadził w góry i tam wpadł do gniazdowej jamy,
każdy z nas to kieliszkiem wódki, to kawałkiem szynki lub ozora
starał się starego uraczyć.
Pan Stefan, przybliżywszy się do
Wesołowskiego:
— Mości dojeżdżaczu, — rzecze —
przyznaj, żeś lisa z jamy wykurzył i skórka już w torbie, bo
widzisz, trzy rubelki piechotą nie chodzą!
— Przepraszam pana kapitanal —
odpowiedział do żywego obrażony starzec, — Wesołowski osiwiał,
wiernie służąc swoim panom i na trzy grosze nigdy im szkody nie
zrobił!
— Ależ to figiel myśliwski!..
— Może u państwa, ale nie u nas,
chudopachołków. Panom sprzedać ślepego charta, lub głuchego
ogara, nie grzechem, lecz figlem, a niechby się który z nas na
to odważył, toby skórą swoją odpowiedział.
— Prawdę mówi, — odezwałem się —
wszakże pamiętasz, panie kapitanie, jakieś z panem Henrykiem
pohandlował dwa ogary na frak nowiuteńki, a skoro go nowy
posiadacz włożył po raz pierwszy na siebie podczas jarmarku,
chodziliśmy za nim trop w trop, powtarzając: „uf, uf! na tu tu,
na tu tu!".
Chociaż była nieco spóźniona pora,
gdy wiatr ucichł, a deszcz ustał, jenerał Tyszkiewicz dał znak
do wyjazdu i powracając na nocleg do Hrynek, kazał psy puścić do
ulubionej swej kniei, przezwanej Spiżarnią, gdzie się nam nieźle
udało, kilku zajęcy zginęło na strzelbę, drugie tyle uszczuto
chartami, i na tem się zakończyło polowanie nasze.
Po wieczornym obiedzie rozpoczęła
się myśliwska gawęda; każdy opowiadał dzisiejsze i dawniejsze
przygody, a jeżeli, jak się zwykle dzieje, w opowiadaniach dużo
było poezji, czyli po prostu powiedziawszy kłamstwa, znalazło
się też niejedno wydarzenie prawdziwe.
— „Wiecie, państwo, — rzekł jeden z
obecnych, — iż dawne prawa litewskie naznaczyły karę śmierci za
zabicie żubra, dziś zamieniono ją w zesłanie na Syberję. Chociaż
nie było przykładu, aby takowe prawo na kimkolwiek wykonanem
zostało, pewna jednak obawa kary wstrzymując zapęd myśliwych
powodowała, że się dotąd w Białowieskiej puszczy utrzymuje ten
rodzaj zwierząt, nieznany w reszcie Europy. Przed paru laty za
upoważnieniem panującego, miano zabić żubra do zoologicznego
gabinetu londyńskiego. Po wydaniu stosownych rozkazów, zjechali
do puszczy gubernator grodzieński, urzędnicy, dwóch profesorów,
przysłanych z Anglji i wiele myśliwych, korzystając z tak
rzadkiej sposobności. Polowanie krótko trwało, zabito ogromnego
samca; leżącego na ziemi, otoczono do koła, i kiedy mu się
zbliska przypatrują, jeden z myśliwych, mianowicie pan Stanisław
Radowicki siada nań, wtem zwierz się porusza, zrywa i ostatkiem
sił żywotnych pobudzony, nieroztropnego śmiałka na swoim
grzbiecie w głąb lasu unosi! Ten głowy nie traci, chwyta za
pierwszą gałęź, zuber się z pod niego wymyka, on spada na
ziemię. Żubra o kilkaset kroków dalej znaleziono nieżywego. Pana
R. uratowała rzadka przytomność umysłu.
— Ze zadziwiająca przytomność
umysłu, — odezwałem się z kolei, — uratowała Pana Radowickiego,
od grożącego utratą może życia niebezpieczeństwa, niezaprzeczoną
jest prawdą, ja zaś opowiedzieć wam muszę, jakim fortelem
odparłem fortel przeciwko mnie wymierzony. Jeden z moich
sąsiadów prosił, abym mu darował szczenięta po mojej ulubionej
charteczce. Odmówić musiałem, gdyż miała tylko pięcioro
szczeniąt, z których troje komu innemu obiecałem, a dwoje
chciałem zachować dla siebie. Nie poprzestając na tem, czego nie
zdołał dobrowolnie dostać, przedsięwziął fortelem otrzymać.
Przyjechał do mnie na obiad, a zabawiwszy długo, dopiero po
wieczerzy odjechał. Noc była ciemna, jadąc koło psiarni, a
widział dobrze w którem miejscu leży charcica ze szczeniętami,
zatrzymuje się, wysiada z bryczki i zabiera psy do
przygotowanego worka. Wszystko udało się, jak z płatka! Powraca
do siebie, wyjmuje zdobycz z tryumfem, aż tu zamiast chartów —
kundelki! Dojeżdżacz przeczuł co się święci, charcicę skrył z
dziećmi, a na jej miejscu całą rodzinę kundliczą ze wsi położył.
— Odtąd, kto tylko spotkał mojego sąsiada, pytał: „jak się mają
kundelki?"
Pan jenerał spojrzał na zegarek i:
„panowie. — zawołał, — jedenasta, czas spać!"
Poczem, pożegnał towarzystwo
myśliwskie, a przechodząc obok Stefana — „Dobrej nocy! — rzecze,
z uśmiechem dodając: — Jak się mają kundelki?" — Ile razy
przyjeżdżałem w lecie do Świsłoczy, odwiedzałem zawsze w
poobiedniej porze pana dyrektora Krusińskiego, a siedząc z nim
przed domem, pod cieniem rozłożystych kasztanów, w uczonej i
pożytecznej rozmowie, ileż to przyjemnych i zajmujących godzin
przepędziłem! Pan Krusiński, człowiek pełen nauki, dużo widział
i doświadczył, był obecny ostatnim wypadkom panowania Stanisława
Augusta. Każde jego opowiadanie i zdrowy sąd o rzeczach
zapisywałem w mojej pamięci i nie żałuję tego, gdyż on nie żyje
oddawna, z rówieśników jego mało który pozostał przy życiu, a
przechowane słowa już należą do dziejowych materjałów
przeszłości.
Skoro się poobiednie lekcje szkolne
skończyły, lub też w dnie rekreacyjne, cały plac pomiędzy
gmachami gimnazialnymi, a mieszkaniem pana Krusińskiego,
napełniał się zwykle studentami; rozpoczynały się wesołe gry,
gonitwy, tak właściwe młodemu wiekowi, w którym żadna jeszcze
troska nie marszczy czoła, żadna boleść nie ściska serca.
Pomiędzy tym rojem młodzieży uwijał się mały, zgrabny chłopczyna
z jasnemi włosami, z ładną choć bladą twarzyczką; zapytaj go o
co, odpowie rozsądnie, zajrzyj mu w oczy, a znajdziesz w nich
wyraz bystrego pojęcia. Zajmował mnie wielce, gdyż był synem
dawnego mego znajomego. Kiedym się o jego postępy w naukach
dowiadywał, odpowiadali profesorowie, że Józef Kraszewski
uważany był za najlepiej uczącego się w całym gimnazjum. Takie
zdanie wiele rokowało dla niego na przyszłość, nikt jednak
powiedzieć nie mógł, że tenże sam blady i szczupły blondynek
zajmie w literaturze naszej tak wysokie stanowisko. Było to w
późnej jesieni, na dworze wiatr huczy, deszcz leje, w pokoju
bawialnym kilkanaście osób obsiadło do koła okrągłego stołu, ale
niepogoda powietrza działać musi na humor zebranego towarzystwa,
bo rozmowa się wlecze, a stłumione ziewanie kolejkę swoją
zaczyna. Pana jenerała Tyszkiewicza niema w domu, matka moja nie
może złożyć swego bostona, bo szambelan Komajewski chory.
— Cóż więc robić będziemy? — ktoś
się na pół senny odzywa.
— Opowiadajmy jakieś wydarzenia
prawdziwe lub dawne legendy, — rzekł na to ktoś inny.
Na hasło do boju przebudzili się
wszyscy i jednogłośnie zawołali: — Zgoda! zgoda!
Gdy jedna z obecnych osób już
chciała poczynać historję o strachach: — Nic przeciwko temu nie
mam, — rzekła matka moja, — gdyż podobne opowiadania są bardzo
zabawne, chociaż, czasami wyobraźnią niepotrzebnie rozdrażniają,
byle się nie straszyć wzajemnie. O, tego uchowaj Boże! Chcąc was
raz na zawsze od tak niebezpiecznej zabawy oduczyć, proszę tylko
o posłuchanie okropnego wypadku, jaki się w rodzinie męża mojego
wydarzył.
Hrabia Jerzy Tyszkiewicz mieszkał z
rodziną w majętności swojej Kolbuszową zwanej, w t. z. Starej
Galicji, żona jego Ks. Lucja Lubomirska, jeszcze młoda,
nadzwyczaj wesoła, lubiła się przebierać, każdemu figle płatać,
a szczególniej wszystkich straszyć, nie przepuszczając nikomu.
Syn jej Wincenty, co tylko był wrócił z uniwersytetu do domu na
wakacje i mieszkał opodal od dworu w ogrodzie, okna zaś jego
sypialnego pokoju wychodziły na gościniec. Od kilku dni pani
Tyszkiewiczowa wspominała ciągle o zbójcach, napadających
okoliczne dwory, opisywała okrucieństwa, wyrządzone przez nich,
a to wszystko dla "wzbudzenia przestrachu w młodym umyśle
dziewiętnastoletniego syna, którego straszyć miała. Razu
pewnego, po wieczerzy, wszyscy się na spoczynek rozeszli,
Wincenty Tyszkiewicz już się był położył, dubeltówka koło łóżka
stała, służący świece zagasił i stosownie do danego rozkazu
przez panią, wyszedł z domu, drzwi od wyjścia na klucz zamknął.
Mogła być godzina pierwsza po
północy, młodzieniec spał w najlepsze, wtem, nagłem stukaniem
przebudzony, siada na łóżku i słyszy, jak mu od okna okiennicę
odrywają. Zrywa się, biegnie do drzwi — zamknięte; powrca więc
nazad, a uchwyciwszy dubeltówkę: — „Kto tam — woła — bo
strzelę!a
Zamiast odpowiedzi okiennica odpada,
a Wincenty, widząc białą figurę, stojącą w oknie, strzela.
Krzyk przeraźliwy dał się słyszeć i
te tylko słowa doleciały do niego: „Zabiłeś matkę!"...
Najdziwniejszą w tem wszystkiem
rzeczą, że pani Tyszkiewiczowa, będąc jeszcze panną, przez matkę
w chwili uniesienia przeklętą została; ta, chcąc później klątwę
rzuconą od córki odwrócić, darowała jej złoty krzyżyk z
łańcuszkiem, z zastrzeżeniem, aby go zawsze nosiła. Właśnie w
dzień swojej śmierci, oddawszy łańcuszek popsuty do reperacji,
nie miała krzyżyka na sobie.
Przekleństwo ojca lub matki —
odezwała się pani P. — jest najokropniejczą ostatecznością,
tembardziej, iż niepoprzestaje częstokroć na winowajcy, ale
najodleglejszego nawet pokolenia sięga; na dowód tego nowy wam
przykład przytoczę:
W wieku XVII, młody baron Hann,
ostatni potomek tego starożytnego imienia, rozpustne prowadził
życie. Gdy cały majątek strwonił, a ojciec już mu nic więcej dać
nie mógł, podczas wojny przeszedł na stronę nieprzyjacielską i
walczył przeciwko własnej Ojczyźnie. Po bitwie, w której wielką
klęskę Kurlandczykom zadał, ojciec, dowiedziawszy się o tem,
własnego syna przeklął.
Wojna się ukończyła, ojciec
przebaczył synowi, a we dwa lata później, na śmiertelnem łożu
będąc, chcąc odwrócić skutki przekleństwa swojego, błogosławiąc,
zarzucił mu złoty łańcuch na szyję, jako zakład przebaczenia.
Odtąd ten łańcuch, ile razy się przerwał, tyle razy jeden z
Hannów umierał. Przez czas długi, złowróżbny klejnot w skarbcu
familijnym złożony spoczywał. W przeszłym wieku, pewien baron
Hann, ożeniwszy się z młodą osobą, pochodzącą z jednej z
pierwszych rodzin Kurlandzkich, skoro się żona naparła łańcuch
óbaczyć, wydobyła go ze skarbca i ciągle na sobie nosiła. Razu
pewnego, jadąc karetą z mężem i czteroletnim synem, gdy ten
siedząc na kolanach matki się bawił, porwał za łańcuch, przerwał
jedno ogniwo. Wtem drzwiczki się otwierają, dziecko wypada pod
koła pojazdu i śmierć w mgnieniu oka ponosi.
Powiadają, że ten łańcuch dotąd się
przechowuje w skarbcu familijnym Hannów, ale go żaden członek
tej rodziny, ani oglądać, ani wydobyć nie chce.
Następowała kolej na pana
Jankowskiego. Zebrał myśli swoje i tak mówić począł:
Przejeżdżając w roku przeszłym przez
Polskie Inflanty, zatrzymałem się na nocleg w dobrze zabudowanej
wsi kościelnej. Była to niedziela, pełno ludzi w karczmie, nie
sposób w niej przenocować.
Stojąc przede drzwiami, rozmyślałem,
jak mam sobie począć? Wtem wyszedł z izby szynkowej już niemłody
mężczyzna w porządnej kapocie, w czapce na głowie, wyglądał
trochę z waszecia. Spojrzał mi w oczy, ukłonił się i kiedym go
zapytał, czy nie wie, gdziebym mógł spokojnie noc przepędzić?
— Chyba u naszego proboszcza, —
odpowiedział — tam pana chętnie i gościnnie przyjmą.
Podziękowałem za radę, siadłem na
bryczkę i do probostwa ruszyłem. Dobrodziej siwiuteńki, jak
gołąb, przyjął mnie najgościnniej, wprowadził do środka i na noc
zaprosił.
Zaczęła się gawędka.
Z okien probostwa widać było
zwaliska starego zamku po drugiej stronie drogi, a gdym się
zapytał", do kogo należał? — „Bo Hilzenów" — odpowiedział Ks.
proboszcz.
Słońce nie było zaszło, piękna
pogoda, wieczerza nie gotowa, korzystając z tego, poszliśmy
zwiedzić miejsca, kędy każda oderwana cegła mogłaby się
przeszłości językiem odezwać i miałaby co mówić. Z onego niegdyś
obronnego grodu, z owego gniazda Hilzenów, pozostały tylko
gruzy. Niegdyś, napełnione wodą fosy otaczające zamek,
rumowiskiem zaszły, z dawnych zwodzonych mostów ani śladu nie
było; przechowywały się jeszcze dwie wchodowe bramy i północna
wieża. Rodzina Hilzenów, jedna z najmożniejszych w Inflantach
polskich, słynęła niegdyś ze znaczenia swego, z dostatków i z
przywiązania do kraju. Podczas wojen szwedzkich Hilzenowie
najwięcej się przyczynili do odparcia licznych zastępów Karola
Gustawa. Od owych czasów, zamek, szturmem zdobyty i spalony,
więcej nie podniósł głowy, a chyląc się coraz bardziej ku
upadkowi, przyjdzie czas, w którym zrówna się z ziemią, pokryje
murawą, zamieni w kurhan grobowy.
Oglądając z ciekawością te miejsca,
niedawnemi jeszcze czasy pełne ruchu i życia, a dziś bezludne i
puste, kołysany smutnemi myślami, długom się przechadzał po
trawą zarośniętych dziedzińcach.
Słońce było zaszło, księżyc z poza
chmury wyglądał, głuche panowało milczenie, przerywane tylko
kiedy niekiedy przelotem nietoperza luh przeraźliwym jękiem
puszczyka.
Powróciwszy do probostwa, po
smacznej choć nie wykwintnej wieczerzy, ze szczerem ofiarowanej
sercem, gdy szczegóły, tyczące się Hilzenów i ich zamku były
ciągłym przedmiotem naszej rozmowy, ksiądz proboszcz opowiedział
mi następującą miejscową legiendę:
— Było to za panowania Jana
Kazimierza, wojna domowa trapiła Polskę, Szwed wzdłuż i wszerz
plądrował po kraju. Podczas, gdy Aleksander Hilzen na czele
swojej chorągwi walczył pod dowództwem Chodkiewicza, kasztelana
wileńskiego, żona jego odbywała połóg w tym zamku. Pani
Hilzenowa od trzech dni zaledwo zległa, odpoczywała na paradnem
łożu, w obszernej komnacie, obok niej stała kolebka z
nowonarodzoną córką, przy której mamka leżąc na ziemi zasnęła.
Północ zaledwie bić zaczęła na
wieżowym zegarze, usłyszano na dziedzińcu zamkowym turkot
zajeżdżających powozów, trwał długo, zdawało się bowiem, źe co
jeden odjechał, zajeżdżał drugi. Nakoniec, po dobrym kwadransie,
otworzyły się podwoje od sypialnej komnaty, a chora, usiadłszy
na łóżku, ujrzała wielką ilość ości, cisnących się do pokoju.
Szli parami. Z dam, niektóre w polskim, większa część we
francuskim stroju, mężczyźni w kontuszach lub frakach szli,
mówię, w milczeniu, a przechodząc koło łóżka pani Hilzenowej,
oddawszy głęboki ukłon, drugiemi drzwiami wychodzili z pokoju.
Ostatnia para, zatrzymawszy się przed kolebką nowo-narodzonej,
złożyła na poduszcze dziecka przepyszny sznur pereł. Potem
wyszli wszyscy, drzwi się zamknęły i usłyszano na nowo turkot
odjeżdżających pojazdów.
Sznur owych pereł wielkiej ceny, dar
czarodziejskiej potęgi, przechowywał się odtąd w rodzinie
Hilzenów. Powiadają, źe ostatni wojewoda miński tego nazwiska,
idąc na wyprawę wojenną, zawiesił go na ołtarzu N. Panny
Ostrobramskiej.
Rodzina Hilzenów wygasła, a wdowa
ostatniego ich potomka, Brzostowska z domu, wyszła powtórnie za
mąż, na początku bieżącego stulecia, za hrabiego Ludwika
Platera.
o pan Jankowski mówić przestał,
pan B. zabrał głos i temi odezwał się słowy:
— Słyszałem dotąd powtórzenie tego,
co się komu innemu stało, stare podania, legiendę; ja wam zaś
przeczytam pamięcią jedną z kartek mojego życia. Dawne to
dzieje, ale, jak mnie do końca z cierpliwością wysłuchacie,
przyznacie, źe są wrażenia, których ślad chyba się z życiem
zaciera.
Na początku 1804 r., rozkochany, tak
jak się kocha dwudziesto czteroletni młodzieniec, kiedy
przedmiot jego miłości łączy w sobie wszystkie powaby ciała z
przymiotami duszy, ma lat ośmnaście i miłość miłością odpłaca;
oświadczyłem się, przyjęty zostałem i wyjechałem z Warszawy do
Dubna, na kontrakty, dla ułożenia interesów moich.
W Warszawie, w ogromnych redutowych
salach, rzęsisto oświeconych, tysiące masek się tłoczy, popycha,
przeciska. Turczynki, Indjanki, Cyganki, Żydówki, Murzynki,
Niemki, Szwedki, Neapolitanka, Hiszpanki, Krakowianki, próbki
wszystkich narodów, obok fantastycznych wymysłów mitologicznych
bogiń, różnobarwnych dominów. Pomiędzy niemi arlekin z
kolombiną, czarownik z wieszczką, pielgrzym z pielgrzymką,
pasterki, wajdelotki litewskie, rusałki, wszystkie pod maską, a
każda ciebie zaczepia, hieroglify lub cyfry pisze na ręku. Ta
się pyta czy ją poznajesz? ta oświadcza, że ciebie kocha, ta do
siebie na jutro zaprasza, daje numer domu najczęściej zmyślony.
Jedna prosi, abyś ją lodami, cukierkami, wieczerzą, a czasem
nawet ponczykiem poczęstował... Wyszturchany, podeptany,
znudzony, zmęczony, szukałem sposobu wydobycia się z tego
chaosu, kiedy północ wybiła, i tłum cały hurmem się do drzwi
teatralnych rzucił, dążąc na przedstawienie „Kasperka w
szczęściu" i „Wesela w Ojcowie". Spostrzegłszy wolne miejsce na
ławce, przeciskałem się do niego czemprędzej, bo czułem, że się
nogi podemną uginają. W głowie mi się kręciło, myśli plątały,
szumiał w uszach pisk, krzyk, gwar połączony z grzmiącym
odgłosem mazurka. Przymknąłem oczy. Skórom je po chwili
otworzył, stała przedemną wysoka postać, czerwonym płaszczem
owinięta: rude włosy łączą się z rudą brodą, czarna maska na
twarzy, na głowie czarny kapelusz z szerokiemi brzegami, z
zatkniętem czerwonem piórem z boku, przez otwory od maski,
spostrzegam iskrzące oczy, wlepione we mnie. Zimny mnie dreszcz
przez żyły przebiegł, chciałem wstać i odejść. — nie mogłem,
czując się przykutym do miejsca.
Kudowłosy milczał, i ja milczałem,
po niejakim jednak czasie:
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Wpatruję się w ciebie, —
odpowiedział — i lituję nad tobą... Biedny, tak młody, a już tak
nieszczęśliwy!
— Mylisz się, — przerwałem, śmiejąc
się nienaturalnym śmiechem — nigdy szczęśliwszym nie byłem!
— Śmiech się prędko w płacz
zamienić może, — odrzekł ze smutkiem, — a to co szczęściem
zowiesz, jakże podobnem do naczynia szklannego, wypuść go z
ręki, upadnie i na tysiące, się kawałków rozleci.
— Trzymam go silnie — zawołałem, —
nie tak łatwo wypuszczę!
— Niedotrzymasz, bo ci go
silniejsza potęga od twojej wytrąci.
— Precz odemnie! — krzyknęłem,
uniesiony gniewem.
— Nie odejdę, — odpowiedział
łagodnie, — gdyż powtarzam. że się nad tobą lituję, ale jeżeli
masz dosyć odwagi pójść za mną, wnet się o twoim losie dowiesz?
Przez chwilę, ciekawość ż
niedowierzaniem, bojaźń ze wstydem walczyły we mnie, nakoniec
wstałem z miejsca i stłumionym głosem — „idę". — wymówiłem.
Przeciskamy się przez tłumy,
przechodzimy przez sal kilka, ze wschodów zstępujemy. Na placu,
przed teatrem, wsiadając do sanek: — Jedź na Powązki! —
rudowłosy na woźnicę zawołał. Struchlałem na te słowa. Pierwsza
myśl moja obudziła we mnie obawę zasadzki; żadnej nie miałem
broni przy sobie, ale cofnąć się było za późno. Przeżegnawszy
się wyrzekłem: Niech się dzieje wola Boża!
Przejeżdżając przez ulice obszernego
miasta, wszędzie było głucho, ciemno i pusto, cichość przerywała
tylko nocna grzechotka, dopalająca się gdzie niegdzie latarnia
zaledwo słaby blask wydawała, napotkałeś chyba opóźnionego
spieszno powracającego do domu.
Przez rogatki przesunęliśmy się,
nawet niespostrzeżeni od warty i zatrzymali przed cmentarzem.
Rudowłosy pierwszy wysiadł z sanek,
skinął na mnie ręką, a kiedy przez otwartą bramę wszedł na
cmentarz i zapuszczał się pomiędzy mogiłami, otoczonemi drzewem
obnażonem z liści, postępowałem trop w trop za nim, jak poddany
za panem, gdyż w tej chwili wszelką wolę oporu utraciłem. Brnąc
nie raz po kolana w gęstych zaspach śniegu, zatrzymaliśmy się
nakoniec przed świeżo usypanym kopcem. Tu się mój przewodnik
zatrzymał, odwrócił do mnie, kapelusz i maskę od siebie
odrzucił, i zamiast twarzy, odkrył trupią głowę.
Okropność mnie przejęła, zasłoniłem
oczy i doleciały do mnie słowa grobowym wymówione głosem:
„Klęcz i módl się za umarłych!"
Ukląkłem i modlić się zacząłem, a skoro po niejakim czasie
powstałem i szukałem wzrokiem rudowłosego, już go nie było, a na
świeżo usypanym kopcu wznosił się krzyż z napisem:
„Ludwika zmarła 24 Lutego 1804
roku".
Nagły hałas zbudził mnie ze snu... —
Kto tam? — zapytałem, zostając jeszcze przez chwilę pod przykrym
wpływem nocnego widzenia i wtedy dopiero wolniej odetchnąłem,
kiedy w około siebie rzuciwszy okiem ujrzałem się na łóżku w
dubieńskiej karczmie. Kto tam? — powtórzyłam.
— To ja, — odpowiedział mój stary
sługa, Franciszek, oddając mi list z poczty, ale zaledwom go
otworzył, wyczytałem na pierwszej stronicy te słowa: „Ludwika,
umarła w Warszawie dnia 24 lutego, 1804 r. pochowana na
cmentarzu Powązkowskim".
Niestety! sen rzeczywistość
uprzedził, a szczęście całego życia, jak szkło, upadające na
ziemię roztłukło się na zawsze. Straciłem istotę, którą jedynie
kochałem, postanowiłem nowych już niezawierać związków i jak
widzicie, dotrzymałem słowa.
Każde opowiadanie nadprzyrodzonego
zjawiska lub smutnego wypadku wywołuje zawsze pewiem rodzaj
zadumy w słuchaczach, spowodowanej doznanem wrażeniem. W
podobnem umysłowem usposobieniu zostawaliśmy od chwil kilku, do
którego przyczyniała się jeszcze nadeszła szara godzina. Wtem
głos nieco trzęsący, ale przenikliwy, jakby już do innego
należący świata, głos ośmdziesięcio letniego starca, przerwał
nasze milczenie.
— Nie wiem czy wiecie, — odezwał
się pan Okraszewski, iż od najmłodszych lat swoich poświęcałem
się jedynie tym naukom, za pomocą których najzawilsze
rozwiązujemy zadania, najskrytszych tajemnic przyrodzenia
dociekamy. Zwiedziłem Europę całą, zapoznałem się w Amsterdamie
z najsławniejszymi kabalistami owego czasu i w ścisłych
zostawałem stosunkach z Marmerem. Za powrotem do kraju, król
Stanisław Poniatowski umieścił mnie na swoim dworze i pod mój
zarząd oddał mineralogiczny gabinet.
Sprowadziłem z Holandji znanego mi
alchemika, jednocześnie zjechał do Warszawy Cagliostro słynny na
całą Europę; jedni go mieli za zgrabnego kunsztmistrza czyli
raczej kuglarza, drudzy za iluminata, a byli tacy, którzy go
Żydem wiecznym tułaczem zwali.
Razu pewnego Stanisław Poniatowski
zamknął się z nami w mojem laboratorjum, złożywszy w progu swój
majestat królewski, a klęcząc przed kominkiem, na którego
rozpalonym tyglu kipiał rozpuszczony metal, przypatrywał się
każdej zachodzącej zmianie, oczekując z niecierpliwością, aż
obce płyny odosobnią się od czystego złota. Wtem zapukano do
drzwi. — „Kto tam?" — pytam — nikt nie odpowiada, ale król się
zrywa, idzie do drzwi, otwiera, spostrzega kamerdynera swego
Ryxa, chwilę z nim pocichu rozmawia, poczem, odwróciwszy się do
nas, przeprasza, iż dłużej pozostać nie może i z ulubieńcem
swoim czemprędzej wychodzi, Zły duch zabrał go z sobą. W czasie,
gdy aniół-stróż odstawia tygiel od ognia, Holender nie rozumie
nawet co się stało, Cagliostro się uśmiecha, Ryx do Piaseczna
pana swego wiezie, gdzie oczekuje na niego nowa jakaś
piękność... Nazajutrz, na pokojach monarcha zbliżywszy się do
mnie:
— Przepraszam, — rzekł, — że nie
dotrzymałem placu, bo tandemtedy z mego Ryxa lepszy botanik, niż
z waszmości alchemik. Tyś złota nie otrzymał, a on mi ze swego
ogrodu różę polną ofiarował.
— Najjaśniejszy Panie, —
odpowiedziałem, — róże nawet polne mają kolce...
oryzont polityczny, coraz się
bardziej nad nami zachmurzał, a Król coraz się częściej
dopominał o owoc tyloletnich prac moich. On potrzebował złota,
ja zaś wiedziałem, że złoto otrzymać muszę; pomyślny jednak
skutek wymagał jeszcze dużo nakładów. Prosiłem o nie, ale kasa
była pustą, rzadko co z niej wydobyć mogłem. Skoro poczułem, że
król dla mnie ostygł, dla nauki zobojętniał, a zatrzymać go było
prawie niepodobieństwem: — czas nadszedł o sobie pomyśleć! —
rzekłem sam do siebie.
Chcąc pana mojego rozerwać, dnia 14
Lutego, i 10 Marca, 1784 r., puszczałem wobec całego dworu, z
tarasu zamkowego niewidziane dotąd balony, a pragnąc ożywić w
nim na nowo zamiłowanie prawdziwej mądrości, przedstawiłem mu
Micutę filozofa i Francuza Duponta dwóch najuczeńszych ludzi
owego czasu. Wkróice zawiązałem między nimi, a Marmerem ciekawą
korespondencję. W sam dzień ostatni zapust, zaprosiłem Króla do
siebie, na próbę nowych alchemicznych doświadczeń. Najjaśniejszy
pan, za powrotem do zamku, z wieczoru od pani Krakowskiej,
siostry swojej, przybył do mnie o 10-tej godzinie.
Rozpoczęliśmy doświadczenia, mające
go przekonać o możności przemiany metalów. Napełniwszy tygiel
opiłkami żelaza, miedzi, ołowiu i dolawszy do tego pół kieliszka
mnie jednemu wiadomej cieczy, po godzinnem gotowaniu: —
Najjaśniejszy panie, — rzekłem, — niech wasza królewska mość sam
zdejmie tygiel z ognia płyn do drugiego przeleje naczynia,
poczeka, aż ostygnie, a wtedy odrzuciwszy całą wierzchnią
skorupę, obaczy co się pod nią znajduje. — Król akuratnie
wszystko spełnił, a gdy zajrzał do dna, dostrzegł kolkę
najczystszego złota, ważącą może ćwierć łuta. Wtedy, korzystając
z chwilowego wrażenia, jakie dostrzec można było na
rozpłomienionej twarzy królewskiej, oświadczyłem ostatecznie
Stanisławowi Poniatowskiemu, iż potęgą mojej wiedzy mogę mu
zapewnić przy najdłuższem życiu, młodość najdłuższą nieskalaną
zmarszczką, najczerstwiejsze zdrowie... Ale w tej chwili północ
bić zaczęła, wszystkie dzwony stolicy zapowiedziały, że się dni
bachusowe zakończyły — a nastał czas pokuty.
Król się zawahał i gdym się do niego
chciał przybliżyć, postać kobiety, całej w bieli, przesunęła się
zwolna pomiędzy nami. Król zemdlał. Wybiegłem z pokoju,
zawołałem służbę i przenieśliśmy go do sypialnej komnaty.
Nazajutrz, odebrałem uwolnienie od służby, opuściłem zaraz
Warszawę i nie powróciłem już do niej aż w późniejszych czasach.
oże mnie zapytacie, kim była owa
biała kobieta? Odpowiedzieć na to nie mogę. Nie był to
rozdrażnionej wyobraźni Stanisława Augusta utwór, bośmy ją
zarówno obydwa widzieli, ale na dworze królewskim, pomimo zakazu
wspominania o tem całem wydarzeniu, jeden drugiemu szeptał do
ucha, że to była Majna, ów duch opiekuńczy rodziny
Poniatowskich. Majna — jak niesie podanie — pokazać się miała po
raz pierwszy ojcu królewskiemu w Paryżu i przepowiedzieć mu, że
syn jego zasiądzie na polskim tronie; pokazała się królowi w
dzień koronacji i nawiedzała go w ważniejszych epokach życia.
Porzuciwszy służbę publiczną, bez
majątku, przedsięwziąłem zająć się edukacją prywatną, baczny,
azali nie znajdę pomiędzy powierzoną mi młodzieżą choć jednego,
któremubym mógł przekazać cały zasób wiadomości moich,
wprowadzić go do ogniska światłości, do świątyni nauk. I tu mnie
napotkały same zawody! Znalazłem wprawdzie poczciwe, ale poziome
istoty, ani jednego wybranego, któryby wzniósłszy się nad
chmury, śmiało zajrzał w oczy słońca i wyrzekł: ty ognistym
blaskiem świecisz, ja jaśnieję wszechwiedzą. Tak jest,
wszechwiedza jest moim udziałem, zdobyłem ją ośmdziesięcioletnią
pracą, duch mój panuje od osi do osi świata, a ciało... zaledwo
ma się czem przykryć, nie ma gdzie położyć głowy. Do was temi
słowy przemawiam, do was, którzy posiadając młodość, piękność,
bogactwo, to, co ludzie Zwą szczęściem, chcielibyście zatrzymać,
a nie umiecie i nie potraficie. W mej tylko mocy przedłużyć wam
jedne, zapewnić drugie".
Tu, starzec przerwał na chwilę
opowiadanie swoje; poczem, odwróciwszy się do swej sąsiadki:
„Pani, — rzecze — spojrzyj tylko w lustro, a ujrzysz, że
opuszczająca cię młodość, codzień po jednym wdzięku zabiera.
Rzeknij słowo, a tak, jak Jozue słońce zatrzymał, zatrzymam dla
ciebie rękę czasu. Poczem, wyjąwszy z kieszeni małą flaszeczkę:
— oto, — dodał, — napój odmładzający. eliksir długiego życia,
ale każda jego kropla płaci się funtem złota. Pan nie doznałeś
wzajemności w kochaniu, odezwał się do drugiego sąsiada, chcesz,
aby cię kochano, zaufaj mi, osiegniesz cel pożądany. Pani
ubolewasz nad tem, że nie masz potomstwa, podaj mi rękę,
wprowadzę cię do świątyni Izydy, tam złożysz ofiarę na ołtarzu
bogini i nie minie rok, doczekasz się syna. Ciebie, — rzekł do
poczynającego urzędniczą karierę, — chęć wywyższenia się już
naprzód popycha, pamiętaj, iż kto chce po drabinie ze szczytów
dojść do samej góry, drabina powinna być ulana ze złota. A ty
zaś, — przemówił nakoniec do mnie — którego tak starannie wychowałem, któremu skarbnicę mądrości
otworzywszy, uź miałem wyrzec: bierz! to twoje; —
odepchnąłeś mnie pogardziłeś nauką, przeniosłeś nad nią rokosze
zmysłowe ponęty światowe; ale jeżeli jeszcze głos prawdy doleci
może do ciebie, pamiętaj...
Chciał dalej mówić, gdy przyniesione
światło do pokoju, rozpędziło pomrokę wieczorną. Zamilkł starzec
i, zda mi się, że go jeszcze widzę, w tym surducie granatowym, w
tej krymce czerbladą twarzą, gęstemi pooraną zmarszczkami,
widzę, gdy powiodłszy w około siebie wzrokiem, jakby mgłą
powleczonym, skoro ujrzał, że się każdy z nas przeżegnał,
uśmiech szyderczy przebiegł przez jego usta, wstał z miejsca i
zwolna wyszedł z pokoju. Jeszcze nie był drzwi za sobą zamknął,
kiedy: „Vade retro!" — zawołała w zapędzie niepohamowanego
gniewu panna Pelagja.
— To zły duch! — odezwał się jeden.
— Warjat! — wymówił drugi.
— Już ździeciniał, — wniósł trzeci.
— Czy tylko nie kryje rożków pod tą
czerwoną mycką, której nigdy nie zdejmuje z głowy? zapytał
kontuszowy Polonus. W czasie tych wybuchów, matka moja milczała,
ale po ustach poruszeniu, można się było domyśleć, że się modli.
Zbliżywszy się potem do mnie, pocałowała mię w czoło i
błogosławiła. — Wierzcie mi, państwo, — odezwał się po dosyć
długiem milczeniu, pan dyrektor Krusiński, — iż nic nie masz
przykrejszego, jak patrzeć na moralną zgrzybiałość człowieka.
Jeżeli upadek sił fizycznych smutne rodzi wrażenie, smutniej
jednak być swiadkiem osłabienia władz umysłowych, które
człowieka silnej woli, potężnego nauką, zamieniaja stopniowo w
dzieciniałe stworzenie. Mieliśmy tego świeży przed oczami
przykład. Znałem pana Okraszewskiego kiedy obszarem swych
wiadomości zdumiewał, nadzwyczajną pamięcią zadziwiał,
zachwycającą wymową porywał, a chociaż nie podzielałem jego
sposobu myślenia, oddawać sprawiedliwość musiałem. I w coż się
dzisiaj obrocił? Jedni go złym duchem być mienią, pobłażający
zwą warjatem, litujący się nad nim powtarzają: — ździeciniał, —
ja zaś dodam, już się przeżył.
.........................
Kiedy człowiekowi dobrze, swobodnie
i błogo, czemuż wtedy, tak jak wahadło w zegarze, czasu
zatrzymać nie może? Zegar wskazuje godziny, godziny czas dzielą,
zegar choć stanie, — godżiny lecą, miiają; co być miało — już
jest, co jest już — upłynęło, co upłynęło — już jest bez
powrotu, coraz się od nas bardziej a bardziej oddala!
Nadgrobek Generała
Tadeusza
Tyszkiewicza w Paryżu. |
Piękna była pogoda, niebo czyste,
słońce świeciło, lekki wiatr drzewa kołysał, woń kwiatów
napełniała powietrze, wtem na zachodzie czarna znalazła się
plamka, wnet się zamieniła w obłok, obłok w chmurę, chmura coraz
bardziej rozszerzać zaczęła, zasłoniła słońce i niebo, wiatr
zawył, rozpoczęła się rozpasanych żywiołów walka, i tak jak w
jednej chwili połamała drzewa, powyrywała kwiaty, wywróciła cały
porządek w naturze, tak samo znów w jednej chwili inna burza
zagasiła domowe moje ognisko, zakłuciła spokój, zniweczyła
szczęście......
Na początku 1828 r., matka moja
umarła; we dwa lata później straciłem Ojca i dwoje dzieci, a sam
wziąwszy kij pielgrzymi do ręki, poszedłem w kraj świata, kędy
oczy zaniosły. Odtąd zaczęło się dla mnie życie tułacze, nieraz
ze swoim pełnym poezji urokiem, częściej z tą próżnią, którą ani
ułuda wdzięków, ani potęga rozumu, ani blask dowcipu, ani cały
odmęt światowych rozkoszy zapełnić nie zdoła, wtedy, kiedy serce
zobojętnieje na wszystko, zamknie się na zawsze.
Powracać zkąd wyszedłem — nie
chciałem, bom wiedział, że na moje spotkanie nikt nie wybieży,
nikt ręki przyjacielskiej nie poda, nikt z życzliwości uśmiechem
na ustach nie przyjmie...
Poszedłem więc coraz dalej,
powtarzając z pokorą: Boże! o Boże, bądź wola Twoja!..
W roku 1853, będąc w grodzieńskiem,
pojechałem do Świsłoczy. Lat dwadzieścia pięć, jakem ostatnie
odebrał błogosławieństwo umierającej matki, jakem jej ciało na
miejsce wiecznego spoczynku odprowadził, a od tego czasu ileż o
ileż zmian tutaj zaszło!
Dawrno nie odwiedzałem domu mojej
matki, Ledwie go poznać mogłem! już ledwie ostatki! — Kędy
spojrzysz — rudera, pustka i zniszczenie! Z płotów — koły, z
posadzek wyjęto kamienie, Dziedziniec mech zarasta, piołun, ostu
zioła, Jak na cmentarzu w północ, milczenie dokoła! O! dawniej
inny bywał przyjazd mój w te bramy Po krótkim oddaleniu, gdym
wracał do mamy!..
Przeszedłem przez miasto. Napróżno
szukałem dawnego porządku i ochędóstwa, znalazłem walące się
tylko domy, puste karczmy, z murowanych sklepów odrapane ściany.
Dawne gimnazjum zniesione, zastąpiła powiatowa szkoła,
opustoszone po studentach dworki zajęło brudne źydowstwo...
Zaszedłem do mieszkania Jacka
Krusińskiego; od lat kilku nie żył; wdowy jego w domu nie
zastałem; siadłem na tejże samej ławce, pod tym samym kasztanem,
pod którym przed laty tyle miłych chwil spędziłem, a
przedumawszy nad tern, co było, a nie wraca, poszedłem dalej.
Zwierzyniec wycięty, staw zerwany,
kanały pozarastały, ogród zdziczał, opanowały go chwasty,
sztachety powywracane, a w pałacu. podpartym i pokrytym słomą,
obcy mieszkają ludzie. Serce mi nie pozwalało wejść do środka,
spojrzałem tylko dokoła i westchnąłem głęboko. Wszystkie
sprzęty, pozostałe po mojej matce, sprzedano, z dawnych jej sług
pozostał tylko Jakób kredencerz ośmdziesięcio-letni starzec.
Wstąpiłem do niego, siedział na łóżku, nie wiem, czy mnie
poznał. Gdym go o dawnych panach zapytał, kilka niezrozumiałych
słów wymówił, — już pono wszystkie czucie wraz z pamięcią
utracił. Wracając, udałem się na cmentarz.
Po za miastem stoi murowana kaplica,
ocieniona drzewami, dokoła krzyże, mogiły, grobowe pomniki — tam
ziemia wiecznego spoczynku! W kaplicy tej spoczywają popioły mej
matki. Tam, padłszy na kolana długo, długo się modliłem, a
kiedym powstał, uczułem się silniejszy, może tą myślą,że się z
nią wnet na zawsze połączę.
Opuszczając Świsłocz, zapewne na
zawsze, gdyż wątpię, abym tu kiedykolwiek wrócił, raz jeszcze
rzuciłem okiem na te miejsca, gdzie tak wesoło przeminęła
młodość moja, gdzie, jeżelim doznał szczęścia, znikomość jego
poznałem, a uderzając czołem o krawędź grobu mej matki,
powtórzyłem z poetą:
„Żegnam Cię......
Kraju pamiątek, Gdzie tyle łez
zabiera każdy znany kątek, Gdzie reszrę uczuć i łzy wylałem
ostatnie"!!!
(d. c n.)
Dalej -->>
* * * |