Eustachy Sapieha |
[Fragmenty...]
Mimo studiów belgijskich nigdy nie przerwała się mocna nić, wiążąca mnie
z domem dzięki temu, że udało mi się spędzać tam regularnie wakacje.
Trudno, abym dziś dokładnie pamiętał wszystko z tych czasów, ale
niektóre epizody pozostały jako bardzo wyraźne. Gdzieś na początku tego
okresu pojechałem z Tatą do Różany, którą nie tyle miał objąć w
posiadanie, bo to już się stało, ile chciał poznać osobiście ludzi,
pracowników, jak również samemu dać się im poznać. Dotychczas, jeśli
bywał tam, to tylko z urzędnikami państwowymi lub leśnikami dla oceny
możliwości eksploatacyjnych, ale nigdy nie był w miasteczku Różanie,
nigdy nie poznał proboszcza, burmistrza czy doktora. Jechaliśmy naszym
otwartym mocno podrapanym, ale ogromnym Austro-Daimlerem z szoferem
Laskowskim, nie spiesząc się, aby móc poznać drogę i kręciliśmy się
trochę po okolicy, którą też chcieliśmy poznać. Byliśmy w Wołkowysku,
Wołpie, byliśmy w Słonimiu i Nowogródku, skąd pojechaliśmy do Switezi,
gdzie niestety nie widzieliśmy żadnych rusałek.
Austro-Daimler,
siedzi Tata, stoją Lorcia,
Piere Carton, E.S., Jasiek |
W Nowogródku była sławna na okolicę restauracja, której nazwy niestety
nie pamiętam, należąca od pokoleń do jakiejś rabinackiej rodziny.
Wracając około południa znad Switezi do miasta, w którym mieliśmy się
zatrzymać na noc, postanowiliśmy odwiedzić ten przybytek gastronomii.
Kiedyśmy się tam zjawili, drzwi otworzył i wyszedł nam naprzeciw poważny
starszy Zyd, a dowiedziawszy się kim jesteśmy i że chcemy zjeść obiad
oświadczył, iż to nie ten adres i wskazał drogę do właściwego wejścia
(pierwsza ulica na lewo i trzeci dom na lewo, tam proszę głośno
zapukać).
Zastosowawszy się do tych wskazówek, zastukaliśmy do dużych drewnianych
wrót, które nam otworzyła młoda dziewczyna i wpuściwszy nas na podwórze
zamknęła je za nami. Zaraz potem starsza, porządnie wyglądająca Żydówka,
wyszła do nas i poprosiła, abyśmy przeszli przez podwórze i weszli na
pięterko po schodach, bardziej przypominających drabinę
z poręczą, niż schody. U góry,
przechodząc przez mały przedsionek, zobaczyliśmy czyściutką kuchnię
zapchaną nieprawdopodobną ilością nieznanych nam utensyliów
gastronomicznych. Gospodyni wprowadziła nas do niedużej salki jadalnej,
gdzie stało tylko parę stolików.
Po chwili zjawił się nasz godny Żyd i przyciągnąwszy krzesło przysiadł
się do nas i opowiadał jak to pod koniec XVIII wieku jego prapradziadek
osiadł w Nowogródku i założył oberżę tam właśnie, gdzie się najpierw
zatrzymaliśmy. Rodzina była pracowita, więc karczma prosperowała dobrze.
Podczas pochodu Napoleona z wielką armią na Moskwę przez dłuższy czas
stacjonowali tu francuscy oficerowie, z którymi jego dziad się
zaprzyjaźnił i od których dużo się nauczył z dziedziny gastronomii.
Po wojnach i kongresie wiedeńskim rodzina postanowiła wysłać jednego z
młodych jej członków na studia do Francji, gdzie miał przy sposobności
uczyć się restauratorstwa. Od tego czasu każdy kolejny właściciel
studiował na Sorbonie, mówił bezbłędnie po francusku i uczył się we
Francji sztuki kulinarnej. Nie znaczyło to, że restauracja była
francuska; te kulinarne utensylia, któreśmy wchodząc widzieli, to
podobno była najbardziej kompletna w Polsce kolekcja polskich statków
kuchennych, nie wyłączając egzemplarzy muzealnych.
— Dlaczego restauracja jest za podwórzem z kaczkami, kurami i indykami?
— spytaliśmy.
— Proszę panów, przejść się po prawdziwej restauracji i zobaczyć
klientelę z której żyjemy. Przecie to urzędniczyny z miejscowej
administracji, jakieś oficerki, czy ja wiem, panowie nazwaliby to
hołotą. Upija się to i krzyczy, wyklinając na nas, a o kuchni wiedzą
tyle, co konie czy osły. Oni nie wiedzą nic o Mickiewiczu ani o
Grażynie, ani o prawdziwym litewskim chłodniku, który należy
«milczkiem
żwawo jeść».
Przedwojenne miasteczko żidowskie, zbiory PLZ. |
Nasz gospodarz wiedząc już, kim jesteśmy, ucieszył się, że jedziemy do
Różany, gdzie miał jakiegoś krewnego, którego postanowił zaraz
zawiadomić o naszym przyjeździe, bo
jego syn miał tam po obiedzie jechać. Mówił bezbłędnie kulturalną
polszczyzną, prawie bez żydowskiego akcentu, także po francusku. Spytał
co chcielibyśmy zjeść, na co powiedzieliśmy mu, że zdajemy się na jego
wybór, ale nie przyszliśmy tu, aby jeść po francusku. Wyszedł na chwilę
do kuchni, gdzie coś poszwargotał z żoną i wrócił do nas, żeby nam
dokończyć historię swojej restauracji.
— Proszę panów, czy ja mam tłumaczyć tym ludziom z dolnej restauracji,
co to jest «un fillet mignon» czy «sauce Bearnaise», przecie oni o tym
nic nie wiedzą i nigdy o tym nie słyszeli. Oni jedza zrazy z kasza,
rosół z uszkami, pierogi z kapustą lub z mięsem, a my jestesmy w tym
wszystkim specjalistami, więc dajemy im dobrze jeść. Zjeżdżają się tu z
całej okolicy i ja z nich żyję. Tu, po kaczkach, kurach i drabinie nie
będą chodzili, bo to ich godności ubliża, a do tego po co? Po pierwsze,
za drogo, a po drugie, jakieś potrawy wymyślne i nie znane.
Ja teraz panom dam tak zjeść jak myślę, że panowie będą lubili.
Zaczęło się od wódki, po którą, na jego prośbę poszliśmy z nim do
piwnicy, gdzie rzeczywiście warto było się wybrać. Stały tam rzędami
beczułki z metryczkami, najstarsza z datą z końca XVIII wieku. Nasz
gospodarz poradził nam, żebyśmy wzięli jedną z drugiej połowy XIX, bo
uważa, że starsze można trzymać jako drogie zabytki historyczne, ale nie
mają one żadnych specjalnych walorów smakowych. Trudno mi po
sześćdziesięciu latach powiedzieć, cośmy dostali na zakąskę i jakie było
nasze bardzo dobre menu. Wiem, że wino z jego bogato wyposażonej piwnicy
było pierwszorzędne i że Tata za to drogo zapłacił, to pamiętam.
Poważny obywatel
małego miasteczka. |
Do Różany (miasteczka) dojechaliśmy w niedzielę rano akurat na sumę. Nie
wiem czy przyjazd Taty był zapowiedziany przez syna naszego
nowogrodzkiego restauratora. W każdym razie ksiądz proboszcz o tym
wiedział i z kazalnicy obwieścił to całej kongregacji, a po mszy św.
poprosił Tatę, aby podszedł do ołtarza, gdzie go pobłogosławił i podał
mu krzyż do pocałowania. Co tu dużo mówić, ale dla takiej mieściny jaką
była Różana, powrót po stu latach rodziny, która miasteczko zbudowała i
z niego przez pewien czas dosłownie rządziła samozwańczo Litwą, był
niecodzienną sensacją. Kościół, cerkiew, klasztor, budynki
administracyjne itd., wszystko było stawiane przez Sapiehów, a
najwspanialszy był wielki zamek-pałac, górujący kiedyś nad miasteczkiem,
z którego niestety zostały tylko ruiny. Większość ludzi pewnie mało
znało historię, ale wiedzieli, że Różana to Sapiehowie. Po mszy przed
kościołem zrobił się mały tłumek, bardzo poważny, ale radosny. Ludzie
przychodzili ściskać nasze dłonie, wielu prostszych po prostu całowało
ręce Taty. Wszyscy witali nas i życzyli szczęścia i wielu lat ponownego
zamieszkania w gnieździe rodzinnym.
W pewnej chwili, tak w Nowogródku, podszedł do nas starszy, poważny Żyd
z długą brodą, i kłaniając się z wielką godnością, poprosił do siebie,
bo ma Tacie coś bardzo ważnego do
powiedzenia. Po zakończeniu powitań i krótkiej wizycie w plebanii,
poszliśmy do wskazanego nam domu. Przedstawił się nam jako Pines,
poczęstował nas herbatą z jakimiś bajgiełe i opowiedział historię swojej
rodziny, która osiedliła się w Różanie na początku XVIII wieku. Okazało
się, że krótko przed Powstaniem Listopadowym jego dziad, z moim
pradziadem Eustachym, spisali umowę kupna sprzedaży Zamku A Różańskiego,
który później przez jego dziada został przemieniony na fabrykę
włókienniczą. Nasz rozmówca schylił się i z dolnej szuflady starego
biurka wyciągnął oryginał aktu sprzedaży, z którego wynikało, że kupiec
zapłaci tyle, ile mu się uda szybko zebrać w ciągu jakiegoś tam czasu,
pod warunkiem jednak, że jeśli kiedykolwiek, jakiś Sapieha, prawy
spadkobierca kontrahenta wróci do Różany, pałac ma być mu oddany za tę
samą cenę.
Kościół w Różanie
Fundacja Sapieżyńska XVIII w. |
— Książę w tej chwili obejmuje swój prawy spadek, więc kontrakt jest
ważny i oddaję księciu własność według umowy. Ja wiem, że teraz książę
nie będzie tego odbierał, bo to tylko zupełnie nic nie warta ruina, ale
kontrakt jest kontraktem i chciałem o tym księcia zawiadomić.
W końcu dowiedzieliśmy się, że dziad Eustachy przystępując jako ochotnik
do Powstania Listopadowego dobrze wiedział, że jest ono tylko
patriotycznym zrywem, który nie może się udać i wiedział też, że do
Różany i innych dóbr nie wróci. Niestety, często się jednak słyszy, że
Sapieha sprzedał swoje gniazdo rodzinne Zydom, by mieć pieniądze na
rozpustę.
Niedługo potem Jaśkowie przenieśli się do Puszczy Różańskiej na stałe.
Dziś już nie pamiętam w jakiej kolejności zmieniali przedtem mieszkania
w Spuszy, ale wiem że przez krótki czas mieszkali w Protasowszczyźnie,
bo jechałem tam do nich na rowerze i wyjeżdżając na szosę wywróciłem się
i złamałem sobie nos. Była wtedy w Spuszy Lola, zdaje się, że z małą
Wandą i bardzo się mną po tym wypadku opiekowała i pewno dlatego
pamiętam to złamanie nosa. J Jedynym pomieszczeniem jakie w Różanie
zastali, to była leśniczówka średniej wielkości, z której administrowano
puszczą. Zarząd państwowy przeczuwał, że trzeba będzie oddać dobra
zagrabione przez Rosjan, a odziedziczone przez rząd polski, więc
gospodarował takowymi, jak wszystkie organizacje publiczne — w sposób
niedbały i oczywiście nieudolny. Kiedy już przeszła sejmowa ustawa o
zwrocie dóbr powstańczych potomkom właścicieli, Lasy Państwowe rzuciły
się na puszczę i wszelkie inne lasy (Swisłocz etc.) w sposób całkowicie
rabunkowy, wycinając całe połacie, trochę na zasadzie amerykańskej
scorched earth policy. Oczywiście nic nie robiono, ażeby te obszary na
powrót zalesić, więc takie cięcia leżały odłogiem, pokryte chwastami i
kompletnie zapędraczone.
Jak zawsze w takich wypadkach, dosłownie w kilka miesięcy po przejęciu
puszczy, zjawiła się komisja urzędnicza, która orzekła, że te tereny
należy
natychmiast zalesić (było tego dobrze ponad 1000 hektarów). Nie pomogły
żadne tłumaczenia,że to wina ich własnej gospodarki oraz kompletnego
braku szkółek z sadzonkami. Urzędniczyny uradowane swoją władzą
zdecydowały, że trzeba szkółki natychmiast założyć i sadzić 200 hektarów
rocznie. Cała ta miła robota spadła na mojego biednego brata. Jasiek
jednak kończył leśnictwo na uniwersytecie poznańskim i kochał swój
zawód, więc mimo trudności rzucił się do pracy. Całe młodzieńcze życie,
już w szkołach w Anglii, studiował dla przyjemności ornitologię,
botanikę a później zajął się owadami-szkodnikami leśnymi specjalizując
się chrząszczach (tęgopokrywych). Prawie od dzieciństwa zbierał jajka
ptasie i kiedy przywiózł do Różany swoją kolekcję, mieściła się w dwóch
szafkach z szufladkami z niezliczonymi przegródkami, w których leżały na
wacie jajeczka wszystkich ptaków środkowoeuropejskich, z wyjątkiem
sześciu. I wtedy przeszedł na kolekcjonowanie chrząszczy.
Eustachy Kajetan
Sapieha
powstaniec-migrant,
(1797-1860). |
Odpędraczenie terenów przeznaczonych do przyszłego zalesienia polegało
na różnych zabiegach, przede wszystkim na kopaniu rowków, głębokości
jakichś 40 i szerokości 25 centymetrów. Służąc odpędraczaniu, były też
świetną pułapką na wszelkie szkodniki leśne, a szczególnie na
tęgopokrywe, które co rano Jasiek łapał do słoików z trucizną. W 1939
roku miał już jedną z największych, jeśli nie największą, kolekcję
szkodników leśnych w Polsce. Prowadził korespondencję z wszelkimi
instytucjami leśnymi w całej Europie i wiem od jednego austriackiego
leśnika-naukowca, że spotykał w spisach łacińskich różnych żuczków
dodatek «Sapiehana» przy nazwie jakichś owadów przez Jaśka odkrytych.
Jasiek zrobił nowe szafki z dużo mniejszymi przegródkami, w których
leżały odpowiednio spreparowane robaczki, czasami wielkości jednego
milimetra. Podobno (ale nie bardzo w to wierzę), Rosjanie wywieźli te
jego kolekcje do Moskwy. W Spuszy Tata kolekcjonował motyle, a Mamę całe
życie pasjonowała botanika, szczególnie traw. W zbieraniu ich już po
wojnie w Nairobi pomagała Starzeńskiemu, który tworzył kolekcję traw
afrykańskich, później podarowaną uniwersytetowi krakowskiemu, gdzie
podobno jest umieszczona w specjalnej sali imienia Starzeńskiego. Cała
rodzina ma chorobliwą pasję zbierania . Nasza siostra Izia (Elżbieta
Rufener-Sapieha), poza wieloma innymi rzeczami, od wielu lat zbiera
systematycznie wycinki z gazet z całej Europy na tematy polskie w pięciu
językach i przesyła do Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie.
Ja osobiście również nie jestem wolny od pasji kolekcjonerskiej.
Studiując przez ponad czterdzieści lat materiały do opracowania książki
«Dom Sapieżyński», zacząłem zbierać fotografie portretów i podobizn
Sapiehów. Mam ich już ponad 570, co
stanowi bezwzględnie największą kolekcję w kraju i za granicą O mojej
kolekcji znaczków obozowych napiszę później.
Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałem na wakacje do Spuszy byłem trochę
starszy, ale jak powiedziałem nasze domowe zwyczaje bardzo mało się
zmieniały. Jedyna większa różnica powstała po zmianie sytuacji
finansowej, w związku z odzyskaniem skonfiskowanych majątków. Może nie
zmieniło to stylu życia, ale umożliwiło dobudowanie większego domu, na
który rodzice czekali od pierwszej wojny. Plan ogólny naszkicował Tata i
jakiś architekt wykonał odpowiednie rysunki dla budowniczego. Trzeba
było budować w stylu zakopiańskim, żeby budowlę dopasować do całości, z
tą różnicą, że teraz budynek był murowany. Połączono go z murowany.
Połączono go z istniejącym domem i mimo robót, rodzina, trochę obozując,
jakoś mieszkała tam dopilnowując roboty. Ja, kiedy przyjeżdżałem i tak
od lat mieszkałem w oficynie, gdzie miałem dwa połączone pokoje z
kominkiem, ale za to bez łazienki.
Dobudowano 8 pokoi i jeden ogromny na poddaszu, z oknami mansardowymi,
który miał kiedyś, komuś służyć jako studio. Inną zmianą, tym razem
personalną, było małżeństwo Jaśka z Maryś, którzy już w domu nie
mieszkali i przenieśli się na stałe do Różany.
<...>
Nie lubię jeździć po parkach czy rezerwatach
narodowych, nie lubię zwiedzać tylko dlatego, że jakiegoś kraju czy
nawet kontynentu jeszcze nie widziałem. Bardzo lubię pojechać gdzieś,
gdzie jest coś, co mnie specjalnie interesuje, może to być maleńki
przedmiot, obraz, drzewo czy przyjaciel. Nawet gdyby mi opłacono jazdę
pierwszą klasą i najbardziej luksusowe hotele, nie chcę zobaczyć
Hongkongu, Sydney, Bali czy Buenos Aires — a po cholerę? Nic mnie tam
nie interesuje.
Jeśli chodzi o głuszce, to ich w Spuszy nie było, ale
za to z chwilą objęcia Różany, mieliśmy głuszców ile dusza zapragnie z
tym, że Jasiek ułożył doskonały plan gospodarki zwierzyną w całej
puszczy. Na szczęście przed 1939 rokiem nie musieliśmy liczyć na
opłacalność myślistwa. Gdyby nie wojna, zgodnie z tym jak rozwijały się
jego plany, mógłby śmiało liczyć na 400 grających kogutów w 1943 roku. W
1939 roku, gdyśmy skakali na tokach, Jasiek oceniał ich liczbę na
podstawie własnych bardzo dokładnych badań, na czterysta krechtunów i 60
grających ptaków i to tylko na terenach gdzieśmy skakali. Były jeszcze
miejsca odległe od jakichkolwiek dróg czy leśnych przesmyków, do których
bardzo rzadko mógł dotrzeć i to tylko piechotą, gdzie widział i słyszał
głuszce. Rząd, gospodarując puszczą przed nami, łowisk nie zniszczył, bo
mało się zajmował dzikimi ostojami i nawet nikt nie wiedział o bogactwie
terenu. Polowanie było wynajmowane, ale na szczęście nie małym lokalnym
kółkom myśliwskim, ale ludziom, którzy przyjeżdżali, powiedzmy, dwa razy
na rok, robili dużo hałasu, urządzali parodniowe polowania podczas
których poza strzeleniem sporej ilości zwierzyny nie ruszali jej
ani straszyli ciągłym bywaniem w łowisku. Puszcza była mało dostępna i
tak odległa od miejscowości, gdzie mogłoby powstać kółko myśliwskie, że
to ją uratowało.
Nie było tu żadnego dworu ani rezydencji. Sławny zamek-pałac Różana stał
w zupełnej ruinie na wzgórzu nad miasteczkiem o 10 kilometrów od
puszczy, zamieszkały jedynie przez szczury i nietoperze. Podczas którejś
z moich wizyt pojechaliśmy, żeby z bliska się mu przyjrzeć. W tych
latach stały jeszcze z obu stron bramy wjazdowej dwie małe oficynki czy
kordegardy nawet dobrze utrzymane, skąd wzięliśmy jakiegoś chłopaka,
który przy tych ruinach się urodził i znał je jak swoją kieszeń. Nie
chodziło nam tyle o przewodnika, ile o kogoś kto mógł nas ostrzec przed
ścianą, któraby mogła się nam na łeb zwalić. Gdy się stanęło na ogromnym
dziedzińcu i patrzyło na główny korpus, ruina była rzeczywiście
imponująca. Zewnętrzne ściany centralnego budynku, czyli samego pałacu,
może nie kompletne, ale jeszcze istniały. Z dwóch ogromnych oficyn, ta
po lewej stronie została już dawno do cna rozebrana, ta z prawej
zupełnie spalona, ale jej ściany jeszcze jakoś stały. Wszystko razem
łączyły kiedyś z pałacem stojące po części arkady, trochę
przypominające, oczywiście w zmniejszeniu, plac Św. Piotra w Rzymie.
Zamek w Różanie
z lit. Napoleona Ordy. |
Nie bardzo dziś pamiętam detale sal wewnątrz pałacu,
ale można było łatwo wywnioskować, iż pośrodku gmachu istniały kiedyś
trzy ogromne sale, prawdopodobnie tej samej wielkości jedna nad drugą.
Pierwsza była pod poziomem podwórza, następna wzniesiona trochę ponad
poziom dziedzińca, a trzecia na pierwszym piętrze. Wyobrażam sobie, że
była to kuchnia, sala recepcyjna czy jadalna i salon, czyli bawialnia.
Wydostaliśmy się jakoś na pierwsze piętro, po
drabinie czy jakichś szczątkowych schodach i stamtąd zauważyłem wysoko
niewielką niszę, wyraźnie umieszczoną pośrodku ściany, wielkości około
50 x 40 cm. Myślę, że w tej niszy stał wiele razy opisywany, sławny
puchar «Iwan», któremu król Władysław IV nadał ten przywilej, że wolno
go było królowi podawać, by z niego pił, tylko «z wielką paradą, przy
dźwiękach skocznej muzyki i biciu z armat».
Kiedy Moskale rabowali i konfiskowali Różaną i drugą
rezydencję Dereczyn po Powstaniu Listopadowym, «Iwan» zaginął.
Przypuszczam, że znajduje się w zbiorach Ermitażu, bo jeśli nie rozbito
go wtedy, to musiał być przewieziony do Moskwy z mnóstwem innych
wartościowych przedmiotów, które na osobisty rozkaz cara zostały zabrane
do Petersburga. Istnieją spisy tych rzeczy, wśród których figurują
jakieś kryształowe puchary, ale oczywiście ten kto robił te spisy, nie
miał pojęcia, że jednym z nich mógł być
«Iwan».
Jaśkowie mieszkali w jedynej na całym terenie
leśniczówce (około 20.000 hektarów lasu). Poza tym jedynym budynkiem
była tylko duża liczba gajówek rozrzuconych po całej puszczy. Całość
była solidnym blokiem lasów, chaszczy, cięć i bagien, z paroma łąkami,
ale bez enklaw. Młodników było bardzo mało z powodu dewastacyjnej
gospodarki poprzedniej administracji. Trzeba było na gwałt zakładać
wiele dużych szkółek leśnych, do czego Jasiek natychmiast się zabrał i
już w 1938 roku zalesiał ogromne obszary własnymi sadzonkami.
Przyjechałem wtedy, żeby zobaczyć jak się to odbywa. Zaangażowano
kilkaset bab, dla których postawił ogromny obóz wypożyczony z wojska,
dostał też kuchnie polowe i wszelki sprzęt obozowy. Całość robiła
imponujące wrażenie, gdyż zorganizował to nienagannie z gromadą gajowych
i dwoma leśniczymi, doglądającymi wszystkiego. W czasie sadzenia Jasiek
prawie tam mieszkał. Maryś bardzo ładnie urządziła i umeblowała ich
leśniczówkę, ale było to jednak dość małe. Dom stał na jedynym w całym
majątku zaoranym dwudziestohektarowym kawałku marnej ziemi i nie
pamiętam, czy i co tam sadzono czy siano.
Trzy razy, co nie było dla mnie takie łatwe, udało mi
się przyjechać na wiosenne tokowiska. Wyjeżdżało się około czwartej po
południu do z góry przygotowanego budanu, czyli do słomianego daszka z
trzema ściankami też ze słomy. Przed zachodem słońca wychodziło się na
tzw. zapady. Głuszce, stare koguty, po całodziennym żerowaniu, zapadają
na noc na upatrzone miejsca na gałęzi, stosunkowo wysoko — jakieś 4-6
metrów od ziemi. Będąc jednak bardzo dużym ptakiem, kogut robi taki
łopot i hałas przy lądowaniu, że bardzo łatwo, stojąc o sto czy sto
pięćdziesiąt metrów od niego, zorientować się, gdzie ptak usiadł. Raz
usadowiony na swojej gałęzi, głuszec prawie zawsze przesiedzi na niej do
rana, więc kiedy idzie się na tok, ma się jakąś wskazówkę. Pozostawało
tylko przeczekać do ciemności, żeby się ostrożnie i cichutko wycofać. Ze
wszystkich kuraków, czyli grzebiących ptaków, głuszec jest bodaj
najczujniejszy. Jako, że cała ta zabawa odbywała się wczesną wiosną,
temperatura po zachodzie słońca spadała poniżej zera i człowiek wracał z
radością do budanu, przed którym paliło się ogromne ognisko. Leżąc na
sianie czy słomie wyciągało do ognia często bardzo zmarznięte nogi.
Jajecznica smażona na maśle z kiełbasą, kawał
czarnego razowego chleba, 2-3 wódki i wieczorna pogaduszka ze starszym
bratem. Nie pamiętam, abym był na tokach w większym towarzystwie niż we
dwójkę. Oczywiście długo nie gadaliśmy w tej słomie czy sianie. Okryci
ciężką burką, patrząc na skaczące cienie na słomianym dachu,
zasypialiśmy prawie od razu. Na szczęście zawsze ktoś się budził
wcześniej, ażeby w kompletnej jeszcze ciemności podrzucić parę gałęzi do
ognia i przygotować kubek gorącej słodkiej herbaty z mlekiem. Szliśmy
teraz każdy w inną stronę, do swojego zasadzonego głuszca w zupełnych
ciemnościach. Jeśli nie było księżyca, trzeba było przywiązać się
paskiem do gajowego, który znał swój rewir i potrafił znaleźć
jakieś przejście pomiędzy jedną gęstwiną a drugą. Trzeba było teraz
dojść znowu na jakieś sto pięćdziesiąt kroków od miejsca, w którym ptak
zasiadł i przeważnie marznąć z bijącym sercem, stać bez ruchu czasem
bardzo długo, czekając na początek koncertu. Raz, gdyśmy tak stali,
przeszła koło nas łosza, a raz kolo Jaśka trzy jelenie i wataha dzików.
W końcu ptak budził się trzepiąc skrzydłami, pewnie
żeby odpędzić sen, dając znać wszystkim dookoła, gdzie się znajduje.
Jeśli wszystko szło według programu, prędko po tym, po paru klapnięciach,
rozpoczynał się tok. W Różanie, z tą ilością ptactwa i zwierzyny, zanim
głuszec się zdecydował na tok, człowiek miał cały chór, który już grał i
śpiewał. Nie zamierzam tu opisywać pieśni ptaka. Trzeba jednak wyjaśnić,
że w czasie tzw. szlifowania, kiedy głuszec jest zupełnie głuchy, przez
3-5 sekund można skoczyć dwa czy trzy kroki. Przy podchodach czasem szło
się stosunkowo łatwo, bo teren, choć dość gęsto podszyty, byl twardy.
Czasem znów grząskie bagno z trudem pozwalało się ruszyć.
Zasadą Jaśka było strzelenie nie więcej niż jednego
ptaka rocznie, ale można było polować czy skakać choćby codziennie.
Przez te trzy wiosny, podczas których polowałem, skakałem sześć czy
siedem razy i doszedłem głuszca ze cztery razy, a strzeliłem tylko
jednego, ażeby wziąć trofeum do domu. Było ustalone, że liczyliśmy sobie
jako strzał dotknięcie krzaka pod drzewem, albo samego drzewa, na którym
ptak tokował. Po co strzelać, kiedy strzał był tak łatwy, że żadnej
przyjemności nie dawał, a poza tym, gdzie powiesić drugie trofeum? Całe
życie polowaliśmy dla radości podchodu czy samej akcji polowania, ale
strzelać, żeby strzelać? Po co zabijać coś, co do niczego nie służy?
Grający głuszec już jest dość stary, niespecjalnie dobry w smaku i
przeważnie twardy jak podeszwa, nadaje się najwyżej do psiego garnka.
Głowę mojego głuszca, na tle ułożonego w wachlarz ogona, miałem na
ścianie mojego pokoju, ale po co wieszać drugiego? Żeby na siebie
patrzyły?
Ten cudny i dziś już niezmiernie rzadki ptak miał
dużą przyszłość w Różanie, bo wszyscy wyznawaliśmy te same zasady
polowania, a gości mógł Jasiek łatwo utrzymać w ryzach. Nie wszystkie
skoki były tak łatwe, w 1939 roku jeden podchód był więcej niż trudny,
bo w kompletnym bagnie, ale takie podchody są zawsze najciekawsze.
Trzeba było mieć w ręku dwumetrowy kij na podpórkę, bo bagno, może nie
będące jeszcze topielą, było na pewno po pas. Dojście do tokowiska,
umożliwiały dwie tak zwane kładki, czyli dwa zabłocone mokre okrąglaki,
na wpół zatopione, z których kora dawno zeszła, a więc straszliwie
śliskie. Iść po tym, w zupełnych prawie ciemnościach, mając najwyżej
możliwość zrobienia dwóch czy trzech kroków co dwie minuty, było niemałą
sztuką. Zrobił człowiek te dwa kroki i nogę podniósł do trzeciego, a tu
bestia głuszec właśnie uciął szlifowanie (głuchą pieśń). Stało się teraz
na jednej nodze, nie śmiąc drugiej postawić, bo coś może zabulgotać, a
wiadomo, że ptak właśnie w takich przerwach jest czujny jak ryś. Świt
już blisko, kładka czy nawet ziemia powoli zapada się, woda już przeszła
kolana. To są te chwile za które, gdybym fizycznie mógł je dziś
wytrzymać i gdybym miał na to pieniądze, zapłaciłbym dużo.
<...>
Zdaje się, że kiedy w 1937 roku prezydent Rzeczypospolitej objeżdżał
wschodnie tereny kraju, Mama była w Spuszy, więc wybrała się sama na
powitanie Mościckiego w Zołudku.
<...>
Podczas tej podróży Mościcki zawitał do Różany, gdzie
dop powitalną bramą witał się z miejscową ludnością. Po jego wyjeździe
Jasiek spytał się jednego z okolicznych mieszkańców co myśli o tej
wizycie.
— Pan Prezydent! Tfu, kakoj on Prezydent kak mienia
muzyku ruku padał.
Uważam, że ta uwaga jest warta «pomyślunku».
<...>
Powróciłem na stałe z Antwerpii w czerwcu 1938 roku i
spędziłem cały następny, może najszczęśliwszy rok życia w Polsce. Nam
młodym, związanym jeszcze ze Spuszą, ułatwiał znacznie życie Lincoln.
Poczciwy stary Daimler już nie bardzo nadawał się do dalszych podróży,
tym bardziej, że był otwartym samochodem, wprawdzie z brezentowym dachem,
ale już dziurawym. Lincoln natomiast był jednym z najwyżej wtedy
szacowanych samochodów amerykańskich. Szybki, nowy, nie potrzebował
ciągłych napraw i był limuzyną, czyli kiedy padał deszcz nie było
kłopotów, które nastręczał Daimler. Mogliśmy się więc łatwo decydować na
przyjęcie zaproszenia do złożenia wizyty przyjaciołom czy krewnym i nie
musieliśmy w tym celu studiować rozkładu jazdy pociągów. W bliższe i
dalsze sąsiedztwo nie zawsze jeździliśmy nowym wozem, bo nie był w
stanie wytrzymać naszych kresowych piaszczystych czy na wpół bagiennych
dróg. Ponadto na Polesiu często drogi były wybrukowane tak zwanym
pruskim brukiem, czyli palami drewnianymi położonymi w poprzek drogi,
kładzionymi podczas pierwszej wojny przez Niemców, czyli że gniły w
ziemi już ponad dwadzieścia lat. Daimler brał je z największą łatwością.
Tokujący głuszec,
mal. A. Lepkowski. |
<...>
Kiedy postanowiłem wziąć jakąś praktykę w firmie
eksportowej w Warszawie, różne ciotki kiwały głowami i zaczęły chodzić
plotki, że jeden z młodych Sapiehów poszedł na lewo. Co dopiero, kiedy
ogłosiłem, że załapałem się na trzymiesięczną praktykę w firmie Jechiel
Nachari Międzyrzecki. Moi rodzice byli uradowani, doskonale zdawali
sobie sprawę, że przyszłość należała do tego kto potrafi zerwać z
nawykami XIX wieku i ogromnie chwalili moją decyzję i śmiali się do
rozpuku, kiedy opowiadałem im o moim nowym życiu. Tę pracę wynalazł mi
ojciec Tadzia Lotha i żeby mi dodać otuchy zaprosił mnie i parę osób na
kolację przed moim zgłoszeniem się na praktykę.
Następnego dnia o ósmej rano zjawiłem się przed
drzwiami biura i pierwszą rzeczą, którą zauważyłem była mała dziurka w
drzwiach, w której umieszczono zwitek papieru. Później dowiedziałem się,
że jest to tzw. mezuza, wersety z Pisma, które powinny znajdować się u
wejścia do każdego domu, trochę jak u katolików krzyż na ścianie. Moja
pierwsza rozmowa z panem Międzyrzeckim była bardzo zabawna. Przed wojną
w Polsce wśród, jak się to dzisiaj mówi, «biznesmenów» chyba 90 procent
było Żydów. Osobiście nigdy nie spotkałem goja, czyli chrześcijanina
pracującego w firmie u Żyda. Wynikało to nie tyle z powodu obopólnej
niechęci, ile po prostu z tego powodu, że Żydzi mając głównie kontakty w
kraju i za granicą z innymi Żydami, woleli mieć «współwyznawców» jako
pracowników biurowych. Językiem handlowym prawie całej środkowej, a w
każdym razie wschodniej Europy był jidysz. Pojawienie się więc w biurze
goja i to do tego Sapiehy (wszyscy doskonale wiedzieli ktom zacz),
zrobiło swojego rodzaju sensację. Międzyrzecki przez cały czas mojego
pobytu w jego firmie pokazywał mi później listy od klientów z całego
kraju pytających się jak daje sobie radę książęcy goj.
Podczas naszego pierwszego spotkania z panem
Międzyrzeckim rozmowa brzmiała mniej więcej tak:
— Czy książę wie co robi?
— Panie Międzyrzecki, przychodzę tu jako pan Sapieha
praktykant i chcę się nauczyć jak najwięcej, po prostu dlatego, że chcę
pojechać do Afryki i chciałbym wiedzieć czym, jak i gdzie Polska tam
handluje. Pańska firma jest jedną z bardzo niewielu, które mają kontakty
w Afryce tak zwanej Czarnej. Zamport i Pluton są firmami głównie
zainteresowanymi importem kawy i kakao i nie są tak aktywne w innych
dziedzinach. U pana jako importera i eksportera mogę się nauczyć dużo
więcej, tym bardziej, że firma handluje z Mozambikiem, do którego mam
już wyrobioną wizę. Poza tym mają panowie kontakty z Dalekim Wschodem,
co daje mi możność wejrzenia w nieznany świat.
— Panie Sapieha, rozumiem teraz o co chodzi, ale
dlaczego to robi taki człowiek jak pan?
Zostałem przyjęty na trzymiesięczną praktykę,
dostałem klitkę o wymiarach 3 x 3 m ze stołem-biurkiem z sosnowych desek
i dwoma krzesłami oraz półką biegnącą wokół tej ubikacji na wysokości
podniesionej ręki. Po niewielu dniach wpadłem w rutynę pracy i bardzo
szybko wydostałem ze składu próbki paru przedmiotów, którymi firma
handlowała z Mozambikiem i obu Rodezjami.
Miałem więc na półce: rondle różnych wielkości,
wiadra, garnki, emaliowany nocnik i drewniane sedesy fabrykowane w
tartaku wuja Adama w Nawojowej. Kiedy powiedziałem, że znam ten tartak,
Międzyrzecki zaraz spytał:
— A może pan zna hrabiego?
— Tak, to mój wuj, polowałem tam parę tygodni temu.
— I pan u mnie pracuje!
Starałem się prosić jak najwięcej znajomych z którymi
miałem się widzieć, żeby przychodzili do mnie do «biura», bo pracuję i
nie mam czasu na wychodne. W parę dni zawrzało w towarzyskiej Warszawie.
Pisano listy do moich rodziców, że świat się wali, że póki czas trzeba
ratować sytuację, bo to skandal, żeby Stach pracował u Żydów, którzy go
obwiesili nocnikami i sedesami. Ludwik Wielowiejski z Zamportu i
właściciel Plutonu gratulowali mi odwagi, (żona tego drugiego, z domu
Siemiaszko, była jedną z najpiękniejszych pań w Warszawie i gdy na nią
patrzałem, oczy zachodziły mi mgłą). Po tej całej negatywnej reklamie,
chodziłem dumny jak paw.
Uczyłem się z entuzjazmem jidysz dla własnej
przyjemności i niebawem potrafiłem już napisać parę słów w tym języku (i
to alfabetem hebrajskim). Było to straszne, nie gramatyczne i nie
ortograficzne, ale było. Kiedyś trzeba było napisać do kogoś w sprawie
grochu do Baranowicz. Poprosiłem sekretarkę, żeby mi ten liścik napisała,
ale któryś z partnerów firmy powiedział, żebym list sam napisał.
Panie Sapieha, pan wie, jak my Żydzi piszemy po
polsku, same błędy, a jednak wy to czytacie i rozumiecie. Pan mysli, że
Liwszyc z Baranowicz jest głupszy od was? Pisz Pan jak umisz i zobacz co
będzie.
Mój hebrajsko-żydowski list brzmiał mniej więcej tak:
Panie Liwszyc, Wiefiel kostet FOB Bannhoff
Baranowicze ein Centnar żółty groch, Wir wollen 10 Ton.
E. Sapieha.
Efekt był piorunujący. List dotarł do Baranowicz po
trzech dniach, Liwszyc zaraz telefonicznie dał odpowiedź, cenę ubito i
sprzedawca oznajmił swój natychmiastowy przyjazd do Warszawy. To była
pierwsza i jedyna okazja w jego życiu, żeby mu taki list goj i do tego
kniaź napisał i on musi tego goja na własne oczy zobaczyć. Powiedział
Międzyrzeckiemu, że list wisi na ścianie w jego biurze na pamiątkę.
Prawdę powiedziawszy, bawiłem się świetnie, mnóstwo
się nauczyłem, szczególnie sposobu bycia w tak zupełnie innym
towarzystwie, żydowskim, handlowym, miejskim i to mówiącym prawie
wyłącznie w jidysz. Ta «polszczyzna» bezpowrotnie zginęła w holocauście
lub rozpłynęła się w setkach miejscowości do których uciekinierzy
zbiegli. Pracę zacząłem gdzieś w marcu, a już w czerwcu układałem się z
Zamportem, szukając dalszej możliwości praktyki. Firmę J.N. Międzyrzecki
opuszczałem prawie ze smutkiem, żegnali mnie wszyscy życząc powodzenia,
dawali mi adresy swoich kontaktów w Afryce, proponując przyszłą
współpracę. Był to pewno ostatni raz, kiedy słyszałem tę polszczyznę, o
której mówiłem poprzednio i która ludziom w moim wieku może łzy wyciskać
z oczu, przecie to polszczyzna wszystkich małych miasteczek naszej
młodości. W pięćdziesiątych latach znajomi z Południowej Afryki mówili
mi, że mój Międzyrzecki tam w jakiś sposób wylądował. Przez swoje
kontakty szybko wypłynął na wierzch i ogromnie Polakom pomagał,
podobnie jak jego współwyznawcy starali się nam pomagać w Kenii.
<...>
* * *