pict На главную сайта   Все о Ружанах pict
pict  
 

* * *

Leon hr. Potocki
(Bonawentura s Kochanowa)

 

WSPOMNIENIA
o Swisłoczy Tyszkiewiczowskiej,
Dereczynie i Różanie
 

 

Petersburg
1910

 

 Podał do druku oraz przedmowę i życiorys skreślił Michal Federowski

 

TREŚĆ

Wstęp

Dedykacja

I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zaczęło)

I. Swisłocz Tyszkiewiczowska (zakończenie)

II. Dereczyn

III. Różana (Tę część patrz w tłumaczeniu językiem rosyjski.)

DERECZYN

[«Kwartalnik Litewski», 1910, №4 stronice 135-160.]

 

„Dereczyn — mówi Michał Baliński w „Starożytnej Polsce" — w powiecie Słonimskim nad rzeką Zelwą położony, nadany przez Kazimierza Jagiellończyka króla jakiemuś Wasilowi Kopoczewiczowi, dostał się potem jego synowi zwanemu Jaśkiem Wasilewiczem, dworzaninowi Aleksandra króla w roku 1494, dnia 9 września. W szesnastym wieku, dziedzicami Dereczyn a byli już Połubińscy, możni i znaczenie mający w kraju, a oddawna kniaziami tytułujący się.

Konstanty Połubiński, kasztelan mścisławski, fundował w Dcreczynie, w roku 1629, klasztor Dominikanów i kościół im wymurował, umierając wojewodą parnawskim, testamentem w roku 1637 sporządzonym, przeznaczył fundusz na założenie szpitala przy kościele na dwunastu ubogich".

Izabella-Helena Połubińska, córka Aleksandra Połubińskiego, marszałka W. Ks. Litew. wniosła Derczyn w dom Sapiehów, idąc za mąż za Jerzego, wojewowę mścisławskiego.

Przy końcu panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, Aleksander książę Sapieha, Kanclerz Wielkiego Księstwa Litewskiego, wybudował w Dereczynie dom obszerny, przeznaczając go na zakład naukowy dla trzydziestu synów zasłużonych wojskowych.

Smutne okoliczności krajowe, nie dozwoliły możnemu panu przyprowadzić tak szlachetny zamiar do skutku.

Jak Poniatowski był ostatnim dawnej Polski monarchą, tak odwiedziny jego w Różannie były ostatnim dniem świetności tej dawnej sapieżyńskiej rezydencji. Książe kanclerz umarł w czerwcu 1793 roku, a syn jego Franciszek, przerobiwszy w Dereczynie dom, mający zostać zakładem naukowym, na nowożytny pałac, usunął się z dawnego gniazda naddziadów do skromniejszej siedziby, bardziej zastosowanej do dzisiejszych potrzeb, nawyknień, do dzisiejszej mody.

W Grodnie, dokąd konfederacja Targowicka połączona z Litewską, przeniosła czynności swoje, dokąd w roku 1793 zjeżdża na sejm król z całym dworem, ministrowie, dygnitarze, senat; dokąd posłowie i deputowani ciągną ze wszystkich stron kraju, dokąd każdy śpieszy w nagłej potrzebie z radą, a nikt zaradzić nie umie, już pono nie może! W Grodnie rozchmurzyły się na chwilę smutkiem zasępione czoła. Stanisław Szczęsny Potocki, wojewoda ruski, marszałek gieneralny konfederacji Targowickiej, wydaje dnia 30 września córki za mąż. Pierwszą, Pelagję, za Franciszka Sapiehę. syna Aleksandra kanclerza, drugą, Ludwikę, za Józefa Kossakowskiego, łowczego W. Kś. Lit., syna wojewody Witebskiego. Na ten obrzęd zgromadzili się krewni, powinowaci i przyjaciele Potockich, Sapiehów, Kossakowskich. Książe kanclerz Sapieha już nie żył, ale go zastąpiły córki: Puzynina, Sołtykowa, Sewerynowa Potocka i Jelska, ze strony zaś Kossakowskich zjechali: Michał, wojewoda witebski, ojciec pana młodego i stryjowie: Józef, biskup inflancki, Szymon, hetman w. lit., tudzież, Antoni kasztelan inflancki. Odezwała się muzyka, rozpoczęły pląsy, ważne sprawy krajowe przerwano ucztami, biesiadami, sztuczną, gorączkową wesołością, szał ogarnął głowy, publika ustąpiła prywacie. W kilka dni po ślubie, Józef Kossakowski wywiózł młodą i piękną małżonkę do Litwy, ponad brzegi Świętej rzeki, a Franciszek Sapieha wprowadził swoją, przez otwierające się poraź pierwszy podwoje dereczyńskiego pałacu.

Są ludzie, którzy nie mówią, nie robią jak drudzy, sobie właściwą przyjęli formę, odrębnym idą torem, a to odróżnienie od ogółu, zwraca na siebie oczy, zrazu zadziwienie sprawia, dopóty, dopóki przyzwyczajenie nie oswoi z niemi, nie zatrze, co czasami nawet raziło, nie przestanie efektownem czynić, co do efektu dążyło. Takich ludzi zwano dawniej dziwakami, następnie oryginałami, dzisiaj za ekscentrycznych uchodzą. Największą ich liczbę dostarcza Anglia, kędy słońce najczęściej gęstą mgłą pokryte, daje powód do splenu, otaczające morze odosobnią od stałego lądu, prawo dozwala każdemu robić, co mu się podoba, byle z legalności nie wychodził, a dostatek pieniędzy dogadza wszelkim fantazjom. Z takimi ludźmi, nie tylko w Anglji, wszędzie, a nawet i w naszej Polsce napotkać się, chociaż rzadziej, można; do ich liczby niezaprzeczenie należał ks. Franciszek Sapieha.

Potomkowi magnackiego, po dawnemu, a po dzisiejszemu — arystokratycznego domu, przydano na nieodstępnego nauczyciela pana Cieplińskiego i oddano go pod ogólny nadzór księdza prałata Bohusza. Cóż ztąd, kiedy uczeń uczył się, kiedy chciał, robił, co chciał, bo prałat, zajęty duchownemi sprawami i literackiemi pracami, mniej uważał na niego, a nauczyciel, poczciwego ale słabego charakteru, nie napędzał do książki, bał się może zniechęcić przeciwko sobie tego, od którego cała jego przyszłość zależała.

 


Franciszek ks. Sapieha ostatni dziedzic Dereczyna,
Różany oraz innych dóbr na Litwie, skonfiskowanych w r. 1831.
Z portretu I.Lampiego, znajdującego się
w galeryi ks. M. Radziwiłłowej w Warszawie.

 

Podówczas już nie wychowywano paniczów starym ojców naszych zwyczajem, dla Boga i ludzi, do kordą i rady, już ich nie przeprowadzano przez szkolne i uniwersyteckie ławy; edukacją publiczną zastępowała domowa, francuskich guwernerów moda zaczynała u nas brać górę, bo język i tak nazwane francuskie maniery stawały sie nieodzownemi na królewskich pokojach lub w wyższych towarzystwach stolicy.

Jak kiedy w noc ciemną, jadąc po drodze nieświadomej, puszczasz lejce koniowi, a ten cię doprowadzi do mety, tak też skoro zepsucie otacza dookoła, oddechem truje, przykładem zachęca do złego, ten tylko nie zboczy z prawej drogi honoru, nie zbłądzi po bezdrożach życia, kto zachował nieskażone, poczciwe serce, jemu zaufał, jemu dał się kierować.

Powiedziałem już wyżej, że ks. Franciszek Sapieha, niewiele się uczył, mało nauczył, za prędko może uczyć przestał; gdyż zaledwie dokończył lat dwadzieścia, ożenił się, mianowany został jenerałem artylerji litewskiej, ordery krajowe pierś jego okryły, a w kilka miesięcy później, po śmierci ojca stał się panem własnej woli i dziedzicem kilkudziesięciomiljonowej fortuny.

 — Na co paniczowi ślęczyć nad książkami? — Sekretarz pisać za niego będzie, czyż nie dosyć, że się podpisać potrafi? „Ma rozum, skoro ma pieniądze!" — odzywała się chórem cała pochlebców rzesza!

To mi przypomina owego litewskiego szlachcica, który te dwa, tak nieraz w sprzeczności z sobą będące, warunki, poty razem łączył, poty powtarzał, aż się u niego stały przysłowiem. Każdego, nawet nieznajomego z tern witał: „masz waćpan rozum i pieniądze"? Być może, że je za warunek szczęścia uważał. Książe obydwa posiadał, byłże dla tego szczęśliwym? Biada znużonemu cieleśnie, jeżeli mu niepokój duszy sen odbiera, biada żarłokowi, jeśli mu woń łechcących potraw utraconego apetytu nie wraca: biada temu, który ma rozum i pieniądze, a pomimo tego wszystko go nudzi!

Są grunta jałowe, które jednak za pomocą uprawy, nawozu, okopania, drenowania i irrygacji. rodzą, gdy tymczasem ukraińska ziemia, zaledwo poruszona, obfity plon wydaje. Również pomiędzy ludźmi są jałowe, są i żyzne natury. Ks. Franciszek Sapieha, wielkiemi zdolnościami obdarzony, u niego brak tego, co się nabywa, zastępowało to, co natura daje; brak nauki — samorodny dowcip, brak gruntownych zasad — ten wewnętrzny instynkt, który dobre od złego odróżnić umie. Nie był on dumny, choć starożytne imię i majątek wziął w spadku po przodkach, a jeśli dostojeństwa dostał przed zasługą, chciał zasłużyć na nie. Pełen przenikliwości, nieraz co nie dostrzegł — przeczuł, co nie zrozumiał — odgadł. Hojny bez ostentacji, dobroczynny bez przechwałki, nie lubił rozdawać okaźnie; każdy datek zdawał się potajemnie po za siebie upuszczać, aby idący za nim, podnosząc go po drodze, uważał za znaleziony i do wdzięczności obowiązany nie był.

Najniebezpieczniejszą chorobą dla bogactwa tego świata jest nuda, pochodząca z łatwości nabycia, z użycia wszystkiego, z przesycenia. I jakże się od niej ustrzeże ten, który co tylko pomyśli, ma, co zarząda otrzyma? U niego chęci ustają, wyczerpane są życzenia. Na taką chorobę lekarstwem, albo praca, ale czyż pracować zechce, kto nie potrzebuje? — albo doznana przeciwność zmiennej fortuny; wtedy człowiek czuje, co utracił, żałuje .... po czasie!

Ks. Franciszka Sapiehę, młoda, piękna i dobra małżonka bardzo prędko znudziła, pieniędzy miał tyle, że nie wiedział, co z niemi robić, publicznego zawodu nie było, a miłość małżeńska, wszakże ża pierwszem ziewnięciem cały swój urok utracą.

Chcąc się z tego moralnego odrętwienia wydobyć, nasz książę potrzebował pobudzającej, drażniącej podniety i tak, jak przejedzony smakosz potrzebuje mocnych przypraw i pieprzu dla wzbudzenia chociażby sztucznego apetytu, namiętnie oddał się grze w karty, a w podróżach po całej Europie znalazł pewien rodzaj roztargnienia, rozpędzenia nudów. Grał nie dla zysku, ale, jak powiadał, dla doznania nerwowej emocji, podróżował dla zabicia czasu. Bawiła go najwięcej gra z najsłynniejszymi szulerami; znając wszelkie ich sztuki, unikać fortelów, niweczyć zastawione zasadzki, zasłaniać się od wszelkich wymierzonych przeciwko sobie Pocisków, uważał za walkę, a zwycięztwo za tryumf. W wędrówkach swoich przenosił się bezustannie z miejsca na miejsce, gdyż mu w Petersburgu było za zimno, w Portugalii za gorąco, a w Anglii za wilgotno; w Wilnie wreszcie nie miał z kim żyć, z kim grać w Warszawie i nieraz powtarzał, że w jednym tylko Paryżu i Dereczynie może się przez kilka tygodni nie nudzić.

Młody, przystojny, bogaty, mógł się kobietom podobać, niejednej zawrócić głowę, nie w jednej się zakochać, ale on miłość brał jedynie za fantastyczny utwór rozkołysanej wyobraźni, czytaniem romansów, podobnych „Nowej Heloizie"; jeżeli też jaką książkę wziął do ręki, to chyba Piganlt le Bruna za młodu, później Paul-de Kocka, a na starość czytał tylko Biblję, utrzymując, iż wszystkie inne książki funta „kłaków nie warte!

Kobietę uważał ze stanowiska mahometańskiego, dogodzeniem żądz zmysłowych za życia, a poza życiem obiecaną nagrodą. Posłuchaj co o sobie mówi, a weźmiesz go za egoistę, za fanatycznego wyznawcę złotego cielca, za człowieka skażonych obyczajów. Dośledź co czyni, a odkryjesz, że u niego uczynek w ciągłej sprzeczności z każdem wymówionem słowem!

„Chcesz mieć pieniądze w kieszeni, zdzieraj bez miłosierdzia chłopa"! Tak się często odzywał, jednak dbał o byt tego chłopa i przenigdy żadnej mu krzywdy nie dozwolił zrobić.

Chcesz mieć porządek w domu, rządź w nim kijem". Jednak u niego, nikogo nie dotknięto palcem. Jak go słudzy kochali, dowód najlepszy, iż, gdy jeden z nich gwałtownie przymuszony do wydania w r. 1831 gdzie się ukryte kosztowności pańskie znajdują, nie mogąc wytrzymać bolesnych razów, takowe wydał, nazajutrz odebrał sobie życie z rozpaczy, iż pana swego zdradził. (Autentyczne).

Mawiał zawsze, że nie pojmuje owego wyłącznego przywiązania do rodzinnej ziemi, bo za ojczyznę, udając kosmopolitę, uważał świat cały, jednak światem dla niego była ojczyzna, dla której wszystko gotów był poświęcić; od niej oddalony, tęsknił za nią, dowodem, że Paryż był dla niego Dereczynem, Dereczyn — Paryżem! Ulubioną zwrotką codziennej piosnki ks. Franciszka Sapiehy, było: pieniądze, pieniądze, pieniądze! A jednak, co prawą ręką wygrywał, lewą rozdawał; żaden ubogi nie odszedł od niego bez wspomożenia, niejednej wdowy łzy otarł, niejednej sieroty został ojcem.

W stolicach unikał on tak nazwanych wyższych towarzystw, wolał obcować z najsłynniejszymi awanturnikami owego czasu. Znajdował, że w pierwszych napotykasz ludzi, jakimi chcą się wydawać, w drugich — jakimi są w istocie: tam suknia na człowieku, tu człowiek pod suknią.

Powiadają, że Eugenjusz Sue, urodzony podobno na Litwie, w mińskiej gubernji, gdzie rodzice jego przez lat kilkanaście mieszkali, w swych „Tajemnicach Paryża", w księciu de Rudolsztadt przerysował ks. Franciszka; być może, a ja dodam, że i niejedną tajemnicę mógł odkryć za pomocą tego, który nie w książkach, nie w teorjach, nie w utopjach, ale poszukiwaniem i doświadczeniem znalazł i odsłonił niejedną moralną ułomność, wadę; powiem nawet niewyśledzoną chorobę człowieka.

Chcąc opisać wszelkie szczegóły tak obfitego w wypadki życia, ileż-to stronic, ile kart zapełnić by można! Poprzestanę na jednem wydarzeniu, malującem dostatecznie i ludzi, których się za mało wystrzegał, i charakterystyczną miejscowość Paryża i niebezpieczeństwa, na jakie się narażał, w namiętnej żądzy szukania przygód, ten, który niemało wyświadczył dobrego, nie wydając się z tern, wielu ocalił od zguby, wyrwał z przepaści rozpusty i nawet wstrzymał od zbrodni.

Ks. Franciszek Sapieha odbywał razu pewnego podróż w dyliżansie z Brukselli do Paryża z trzema nieznajomymi. Jeden z nich, mógł mieć około lat czterdziestu, postawy szlachetnej, fizjonomji przyjemnej, zwracał na siebie uwagę, grzeczny w obejściu, nie nadto uprzedzający, nie nadto mówiący, tłómaczył się jasno, zwięźle, dowcipnie, ze znajomością świata i ludzi. Dwaj drudzy towarzysze podróży, tytułowali go wice-hrabią, — a książę wnosił, że musiał być jednym z tych emigrantów francuskich, którym pozwolono już wracać do kraju. .Chociaż do zawarcia nowych znajomości nie był skorym, rozmowa z nieznajomym wielce mu się podobała, mimowolnie lgnął, jak to mówią, do niego i wzajemną, jak się zdawało, wzbudzał w nim sympatję.

Dojechawszy do Paryża, dyliżans się zatrzymał, wysiedli z niego podróżni i pożegnali się z sobą, nie pytając nawet jeden drugiego: z kim zaszczyt miałem mówić?

W kilka dni później, pod wieczór, nasz Francuz z dyliżansu zastąpił drogę księciu ną ulicy i przywitał się z nim jak z dawnym znajomym. Odtąd spotykali się prawie codziennie, ale zawsze o szarej albo nocnej godzinie, to na bulwarach lub placach, na polach Elizejskich lub w lasku Bulońskim; nigdy wszakże ani w salonie cudzoziemców, kiedy gra zgromadzała przybywających ze wszystkich stron szerokiego świata, ani w teatrze, ani w wyższych towarzystwach, z czego domyślać się wypadało, że chociaż wrócił za amnestją ogólną do Francji, lękał się zwracać na siebie uwagi rządu, unikał od ludzi, których opinji politycznej nie dzielił.

Razu pewnego odebrał książę Sapieha list od towarzysza podróży, w którym przepraszając, że z powodu słabości zdrowia, nie może mu złożyć osobiście winnego uszanowania, uprasza, aby go raczył odwiedzić dla ważnego, niecierpiącego zwłoki interesu. Książe kazał odpowiedzieć, że będzie, poczem ubrał się i wychodząc z domu, wziął z sobą kilkaset franków, zmiarkował bowiem, że pożyczka pieniężna musiała być owym niecierpiącym zwłoki interesem. List był podpisany przez Juliusza wice-hrabiego de Saint-Autin, a na nim adres: Rue du Bac № 16 au premier. Mieszkanie książę znalazł łatwo a przeszedłszy przez przedpokój, w którym zastał kilku służących w bogatej liberji, wszedł do gustownie umeblowanego salonu. Wice-hrabia przyjął go z grzecznością dobrze wychowanego człowieka, posadził na kanapie, a stanąwszy przed nim, temi słowy przemówił:

 — Mości książę, szczęśliwym trafem dla nas obydwóch spotkaliśmy z sobą, zbliżyliśmy do siebie i na tern podobno oba nieźle wyjdziemy; ja, może lepiej: bo otrzymam od ciebie potrzebne mi pieniądze, a pan za swoją niostrożność odbierzesz przestrogę na przyszłość. Już nie czas obwijać słowa w bawełnę, przystąpmy do rzeczy: nazwę vice-hrabiego de Saint-Autin przybrałem i mniejsza o to, jak się istotnie nazywam.

Przed pięciu laty, skazany na całe życia na galery, za co? — nie pamiętam, gdy mi się ten rodzaj życia wielce nie podobał, kaducznie był nudny i niewygodny, użyłem wszelkich sposobów uwolnienia się od niego i jako człowiek rozumny, postawiłem na swojem. Z Brestu przeniosłem się do Niemiec, a stamtąd przez Bruksellę przybyłem z panem do Paryża. Pozostać tu dłużej nie mogę, gdyż policja argusowe ma oczy; wynosić się więc muszę czemprędzej do Ameryki, gdzie wolność osobista każdego zabezpieczona jest prawem.

Wszakże tak daleka podróż znacznego funduszu wymaga, książę mi go dostarczysz, a za przyjemność jaką w mojem towarzystwie doznałeś w podróży z Brukselli do Paryża, zapłacisz mi koszta podróży do Ameryki.

Na takie dictum acerbum, książę się nieco obruszył, ale go zaraz awanturnik uspokoił, gdy za pierwszem klaśnięciem w dłoń, otworzyły się jednocześnie drzwi z trzech stron do pokoju wiodące, a w nich ukazało się po dwóch ludzi z pistoletami w ręku. Na znak powtórny, drzwi się zamknęły, siła zbrojna zniknęła, a książę, wstając z miejsca i głaszcząc się pod brodę, co zwykł był czynić, gdy go coś zblizka dotyczyło:

 — Panie vice-hrabio! — zawołał, — czy wiesz, żeś djabelnie rozumny i lepszy z ciebie gracz odemnie. Ja gram w karty, nieraz wygrywam, częściej przegrywam, a waćpan zagiąłeś na mnie parol sans perdue, z dodatkiem maro: — Zapłać, bo ci w łeb palnę!

 — Tak jest — odezwał się na to ex-galernik — nie ma rady, zapłać, bo ci w łeb palnę!

 — A jak zapłacę, co się ze mną stanie? — zapytał książę.

 — Delikatnie cię skrępujemy postronkami, na kanapie położymy, zawiążemy ci gębę, abyś nie krzyczał, a za godzin kilka, gdy się już dostaniemy za rogatki miasta, służba waszej książęcej mości zawiadomiona zostanie gdzie cię ma szukać, gdzie znaleźć i wyswobodzić. Wtedy radziłbym zachować postronki... na pamiątkę nadto wielkiej łatwowierności!

Książe przekonany, iż wszelki opór z jego strony nadaremny, dobył z pugilaresu pięćset franków i ofiarował temu nowego rodzaju egzekutorowi przymusu osobistego.

 — Czy sobie z nas żartujesz? — krzyknął z gniewem złodziej. Jakże możesz nawet przypuszczać, abyśmy tak lichy okup brać mieli za księcia polskiego, byłoby to z ujmą twojej godności!

 — Więcej grosza jednego już nie mam przy sobie!

I na to jest sposób, napisz książę do swego kamerdynera, że jesteś przy grze, potrzebujesz pieniędzy i rozkazujesz, aby ci zaraz przysłał przez mojego posłańca szkatułkę, w której wiem, że się i kilkadziesiąt znajdzie franków tysięcy.

Książe pogłaskał się znowu pod brodę parę razy, i przez zęby: — to djabelnie rozumny człowiek! — przecedził; poczem napisał i posłał po pieniądze. Nim je przyniesiono, przechadzając się po pokoju, rozmawiał swobodnie z tym, który życie jego w ręku swoim trzymał; wypytywał z ciekawością o szczegóły pełnego wypadków zawodu, słuchał z zajęciem przez jakie szczeble przechodził, nim doszedł do zbrodni.

 — Obdarzony tak niepospolitemi zdolnościami — rzekł w końcu do niego, — gdybyś był sobie obrał stan wojskowy, byłbyś jenerałem został, cywilny — ministrem, duchowny — biskupem.

 — A tymczasem — przerwał mu zbrodzień z sarkatycznym uśmiechem na ustach — wyżej może dojdę, bo do szubienicy. Mości książę, — dodał, — każdy z nas inną wprawdzie drogą idzie do tego samego celu, pan niby grasz moralnie, a jednak wygrywasz od tego, który nieraz ostatni swój pieniądz stawia na kartę, a czasami cudzy, ja niemoralnie zabieram drugim co mają, co znajdę.

 — Jeżeli w tern cokolwiek jest prawdy — zauważył książęprzyznać musisz, że gracz i ryzykuje przegraną.

 — A złodziej życie — dorzucił herszt złodziejów. Rozmowę coraz bardziej ożywioną przerwało ukazanie się szkatuły. Otworzono ją natychmiast: zawierała trzydzieści dwa tysiące franków. Nowy ich nabywca już je był do kieszeni schował, i wspólnie z towarzyszami sweini brał się do nieprzyjemnej dla księcia operacji skrępowania, powtarzając niby na pociechę: — Niechaj się książę nie lęka, my z nim postąpimy bardzo delikatnie, a zresztą wszak lepiej być postronkami skrępowanym, niż zarżniętym. Wtem usłyszawszy niezwykły hałas na ulicy, a następnie po schodach, zajrzał do przedpokoju i czemprędzej się cofnął, wołając na swoich — uciekajmy! Po chwili ze wszystkich stron ukazała się straż wojskowa, mając na czele komisarza policji i kamerdynera księcia.

Obrona była niepodobną, schwytano więc całą bandę, a gdy herszta wyprowadzono z pokoju, książę, gładząc się pod brodę: — „Mości vice-hrabio, — rzekł do niego. — djabelnie z ciebie rozumny człowiek, ale przyznaj, że mój kamerdyner rozumniejszy od ciebie!

Jemu to jedynie był winien książę ocalenie swoje, skoro bowiem otrzymał od swego pana rozkaz wydania niezwłocznie szkatuły obcemu, chciał go nasamprzód zatrzymać, przeczuwając, że się coś niedobrego święci. Lękał się jednak tym sposobem księciu zaszkodzić, wolał się wziąć do stosowniejszego w tej okoliczności postępowania: wydał szkatułę, ale z miejscowym lokajem pospieszyli zaraz za posłańcem. Wzięli fjakra i pojechawssy do domu, do którego wszedł złodziej, kamerdyner na zwiadach zostawił lokaja, sam zaś pobiegł do komisarza policji. Wnet dom, mający dwa wyjścia, otoczono, uratowano księcia i całą szajkę zbrodniarzy złowiono na uczynku.

Gdy w lat kilkanaście później opowiadał mi książę to wydarzenie: „Nie uwierzysz, — wyrzekł — jakiej radości doznałem wydobywszy się z tej zbójeckiej jaskini. Takich chwil nie kupić za skarby świata! Odzyskałem pieniądze, poczułem całą wartość życia, będąc na pół cala od śmierci i w poczciwym swoim kamerdynerze znalazłem wiernego i pełnego poświęcenia przyjaciela". Nie dodał wszakże, że mu wydał zaraz weksel na sumę odpowiednią znajdującej się w szkatule oraz wyznaczył dożywotnią pensję.

 — „Ale cię to pewnie, mości-książe, oduczyło raz na zawsze od zawierania ściślejszych stosunków z towarzyszami w dyliżansie?" — „Bynajmniej, bo widzisz waćpan, — odpowiedział książę, — takie wydarzenia to emocje, a bez emocji życie bez barwy, bez ciepła, martwe".

Utrzymywał również, iż tego samego dnia, w którym cudownie prawie ocalonym został, postąpił sobie bardzo po głupiemu, gdyż pieniądze tak szczęśliwie odzyskane, gdyby na kartę postawił, przekonany jest, iż wygrałby był miljony, a on tymczasem, jakąś myślą filantropijną przejęty, oddał je domowi podrzutków, pomimo, że ten zakład za niemoralny uważał. „Czem są bowiem podrzutki? — zapytywał sam siebie — istotami niemoralnie przychodzącemi na świat, więc kto takowe wspiera, postępuje niemoralnie!" — odpowiadał sam sobie.

Takim to sposobem książę Sapieha w każdej rzeczy wyszukiwał zawsze złą stronę, w każdym dobrym uczynku nieczysty powód spostrzegał, a powtarzając, że jedynem wahadłem, za pomocą którego świat się porusza, a serce w piersiach bije, jedynym celem, dążnością, jedyną myślą na jawie, a przedmiotem marzeń we śnie — „pieniądze", słowami niejednego zgorszył, czynami zadziwił, zbudował, poprawił.

 — „Mości książę, chcesz być doskonałym?" — zapytał ktoś. — „Chcę"! — „To utnij sobie język".

 — „I to by niepomogło, bo bym wtedy robił to, co dzisiaj mówię".

Książe Sapieha przyznawał, iż każda gra hazardowa jest stratą pieniędzy, czasu, częstokroć honoru, a jednak grał, jeżeli nie namiętnie, to przynajmniej z zamiłowaniem: dodawał wszakże, że ten grać tylko może, komu przegrana różnicy nie czyni i do gry nie zachęcał nikogo, raczej od niej odprowadzał.

W Paryżu, przy grze rouge et noir, widywał codzennie pewnego młodzieńca, a chociaż go nie znał z imienia, pulubił z pięknych rysów twarzy, z układu skromnego, z postawy szlachetnej i srodze nad nim ubolewał, przypatrując się z jaką zapamiętałą grał żądzą.

Razu pewnego, gdy się upierał młodzieniec na czarną stronę, wygrywała czerwona, a gdy na czerwoną przechodził, nieszczęście szło za nim.

Tymczasem wypróżniała się kieszeń, aż wreszcie wszystko, co miał przy sobie, przegrał. Poczem wstał i wyszedł z pokoju.

„Niezła lekcyjka, — pomyślał książę — byleby wyszła na bobre, a po niej nastąpiło upamiętanie." Inaczej się jednak stało; nie minęła godzina, młodzieniec powraca, rzuca jak w otchłań przyniesioną garść złota, nabytą okupem zegarka, dwóch pierścieni, brylantowej szpilki, i... powtórnie wszystko przegrywa!

Zasmucił się książę, pewien rodzaj litości w nim się odezwał i już chcieł iść zgranemu na ratunek, pożyczyć, aby się odgrywał ale go zatrzymała rozsądna uwaga, iż w takim razie pomoc, może się stać zachętą, a ratunek przyczynieniem do zguby. Gdy się zastanawia nad tern co ma począć, młodzieniec siedzi nieruchomy, jakby przykuty do miejsca, włos rozczochrany, zęby ściśnięte, zimny pot oblewa lica, spogląda tylko kiedy niekiedy na sąsiada swojego, przed którym wznoszą się stosy wygranego złota i biletów bankowych, a w spojrzeniu jego taka niepohamowana pożądliwość przebija, iż z przerażeniem i zgrozą zda się w niej księciu pomysł zbrodni odkrywać.

Późno w noc, skoro wygrany napełniwszy kieszenie obfitym plonem, opuszczał plac boju, przegrany zerwał się z miejsca, stanął na nogach, zawahał, usiadł, zerwał się znowu i za wychodzącym pobiegł.

Dostrzegł to książę i jakby wewnętrznym instynktem popchnięty, udał się za niemi. Nie widząc pierwszy drugiego, drugi trzeciego, przeszli przez kilka ulic, źle jeszcze podówczas oświetlanego Paryża. Pierwszy, odurzony szczęściem, ani się domyślał grożącego mu z tak blizka niebezpieczeństwa, drugi stojąc nad samą przepaścią występku, czyż mógł przypuszczać, aby duch opiekuńczy nad nim czuwał? Tymczasem każdemu z nich było pilno, podwajali kroku, zbliżali się coraz to bliżej do siebie. Na zakręcie ulicy, gdy młodzieniec już doganiał poprzedzającego, książę, ujrzał w jego ręku błyszczące narzędzie, a przyskoczywszy ku niemu: „Dobry wieczór!" — wymówił. Młodzieniec stanął, jak wryty,i pyta głosem stłumionym. — „A pan czego chcesz ode mnie?"

 — „Chcę z panem pomówić." — „Teraz nie pora!"

 — „Właśnie że jeszcze pora," — odrzekł, biorąc go pod ramię. — „Proszę mnie puścić!" — „Nie puszczę!"

 — „Jakim prawem?" — „Prawem tego, który tonącego ratuje!"

 — „Nie chcę, nie potrzebuję ratunku!" — zawołał, wyrywając się księciu!

 — „Potrzebujesz więcej niż kiedykolwiek jeżeli nie ratunku, to rady. Powiedz mi masz że ty ojca czy matkę?" — Tern zapytaniem zmieszany, — „mam" — wyrzekł tak cicho, że go zaledwie dosłyszeć było można.

 — „Masz, — powtórzył książę, — a jednak w tejże właśnie chwili, kiedy twój stary ojciec śni właśnie o tobie i z chlubą widzi zasługującego na powszechny szacunek i poważanie, kiedy matka na klęczkach w modłach swoich poleca cię Bogu, ty chciałeś dokonaniem zbrodni, siwą głowę ojcowską okryć sromotą i hańbą, matkę rozpaczą wtrącić do grobu." Na te słowa zadrżał młodzieniec, sztylet wypuścił z ręki, a gdy się pod nim nogi uginać zaczęły, usiadł na bruku ulicy. Stał nad nim książę i długie trwało milczenie, a skoro usłyszał łkania, wydobywające się ze zbolałej piersi, skoro ujrzał łzy, wytryskające z oczów, — zwyciężyłem — pomyślał w duchu, podniósł młodzieńca i już bez najmniejszego oporu zaprowadził do siebie.

Nazajutrz powrócił go rodzicom, żałującego, nawróconego, poprawionego.

Ojciec jego, żołnierz rewolucyjny, walczył w bratnich szeregach w Niemczech, we Włoszech, w Egipcie.

Pod Marengo stracił nogę, poczem, porzuciwszy służbę wojskową, w randze kapitana, utrzymywał się z niewielkiej emerytalnej pensyi. Syna wziął książę pod swoją opiekę, polubił go i nim wyjechał do Polski, umieścił protekcją swoją w biurze ministerjum spraw wewnętrznych.

Kiedy w lat kilka później zawitał znowu do Paryża, znalazł swojego protegowanego z zapewnionym na przyszłość losem, ożenionego, szczęśliwego, powtarzającego z wdzięcznością, iż wszystko co ma, czem jest, winien ks. Franciszkowi Sapieże.

Pomimo że czyn dokonany przemawiał do serc naszych, ileż to razy ksiąźe chciał nam dowieść, że Francuz chybił przeznaczenia swego. — Cóż z tego, — mawiał — że został naczelnikiem biura, ożenił się, ma kurę w garnku, spłodził kilkoro dzieci? —

Co za pozioma karjera! Wtedy, kiedy się zgrał w rouge et noir, gdybym mu był pożyczył pieniędzy, przechodząc przez wszystkie szczeble przychylnej i przeciwnej fortuny, byłby niezawodnie zaćmił Walickiego, przeszedł Chackiewicza! — Szkoda mi go! — niepospolity człowiek, a z pospolitego kółka nie wyszedł!

Samotność, tak przeciwna naturze ludzkiej, po powrocie księcia z podróży kończyła się i sąsiad z sąsiadem na nowo widywać się począł. Zaczęto uczęszczać do siebie nawzajem, rozszerzały się dworki szlacheckie dla pomieszczenia upragnionych gości, roztwierały podwoje pańskich pałaców: u Potockich w Tulczynie, u Lubomirskich w Łańcucie, u Czartoryskich w Puławach, u Poniatowskich W Jabłonnie, u Sapiehów w Dereczynie.

Pałac dereczyński.

Kogóż zasłyszany choćby zdaleka odgłos muzyki nie zwabi? Kogóż spodziewana zabawa nie znęci? Kogóż towarzystwo pięknych kobiet nie pociągnie ku sobie? Cóż więc dziwnego, że młodzi i starzy dążyli z upragnieniem do Dereczyna, a chociaż tam niejeden otrzymał niewyleczoną ranę, a przynajmniej sercową kontuzję odebrał, bądź co bądź wynosił ztamtąd niezatarte na stare lata wspomnienia szczęśliwie przepędzonych chwil młodości.

Podówczas moda rezydentek już u nas mijała, i na prawdę ich nie było już w Dereczynie, ale zastępowały je blizkie i dalekie krewne księcia lub księżny, bawiąc tam nieraz po kilka miesięcy i więcej. Pomiędzy zaś rezydentami, znalazłeś jeszcze niejedną pozostałość po księciu kanclerzu, powiększoną owym napływem emigrantów francuskich, których gościnność polska przyjmowała z otwartemi rękoma i szczerem sercem, a oni znajdowali za to, że chleb polski niesmaczny, polskie zwyczaje barbarzyńskie, polskie obyczaje dzikie i odpłacili się nam za dobro — wyszydzeniem, plotką, intrygą, a nieraz nawet zakłóceniem domowego spokoju. W Dereczynie spotykałeś się z margrabiami, hrabiami, wice-hrabiami z nadbrzeżów Sekwany, Loary, a najczęściej Gerony. Nieraz tam zawitał ekscentryczny Anglik po drodze do Kamczatki, lub Uralu, Włoch artysta lub za takiego uchodzący, Niemiec spekulant.

Ale w pierwszych latach po ślubie ks. Sapieha z małżonką swoją, póki Stanisław Szczęsny Potocki jej ojciec żył jeszcze, więcej przebywać musieli w Tulczynie niż w Dereczynie. Tam pan wojewoda ruski, monarchiczne, że się tak wyrażę, wiódł życie, sześć miljonów złotych rocznego dochodu przeżywał, ojciec szesnaściorga dzieci, skoro się zjechali do niego, skoro za niemi przybyli blizcy i dalecy krewni, a za temi liczni obywatele szerokiego kraju Tulczyn, mała i nic prawie nieznacząca przed pięćdziesięcioma laty mieścina, przedstawiał widok stolicy, jaśniał całym blaskiem ogromnej fortuny. Obszerne komnaty, nigdy się nie wypróżniały, uczta następowała po uczcie, dzień i noc słychać było kapelę i biesiadujących, śmiechy, taniec, gra, wesołość nieraz aż do szału zbliżona, na przemiany z sobą walczyły; tam chęć podobania się była celem życia, zalotność sposobem, zabawa duszą!

W roku 1805, umarł Stanisław Szczęsny Potocki, wojewoda ruski, odtąd pałac tulczyński zamknięty, pusty, po długich krużgankach wiatr świszczę, obrazy przodków gruby pył pokrywa.

Jeżeli młoda księżna Sapieźyna zasmakowała w ponętach tulczyńskiego życia, książę grać w karty się uczył. Młody Szczęsny Potocki, najstarszy syń wojewody, namiętnie grać lubił, był bogaty, najczęściej przegrywał; cała zgraja szulerów zbierała się obławą na niego, cóż więc dziwnego, że szwagra swego do tego bractwa wciągnął, a ten w niem zasmakował.

W Tulczynie przesiadywał wtedy ów hrabia Walicki, który tyle pieniędzy wygrał od królowej francuzkiej, Adam Poniński syn podskarbiego koronnego, Gurowski. Ale pomiędzy niemi trzymał berło Chadzkiewicz, ów europejskiej sławy awanturnik, który był w służbie Pasweru-Oglon baszy widyńskiego; w Stambule wykradł żonę panu Labrosz, konsulowi portugalskiemu i z nią uciekł do Paryża; miał udział w zdobyciu Bastylji; we Włoszech pod nazwiskiem jenerała Lodojskiego walczył pod dowództwem Championeta, a następnie Jubera i Masseny, był prawą ręką ministra policji Pouchego, obwiniony o puszczenie w obieg fałszywych bankocetli, przesiedział z półtora roku w więzieniu Tempie; w Petersburgu zgrywał miljonowych panów, poczem udawszy się na Ukrainę osiadł w Tulczynie. Chadzkiewicz mianował się panem z panów, bo kiedy oni ciągnęli z chłopów intratę, jemu opłacali haracz, żył ich kosztem. Młodego Potockiego niemiłosiernie zgrywał: syn grał, ojciec płacił, Chadzkiewicz pieniądze zbierał. Jednak przeciwko Sapieże ani jednej nie postawił karty, utrzymując, że mu sumienie zabrania, zgrywać kolegę szkolnego. Cóż to dowodzi? oto że i w najgorszym nawet człowieku jakaś cząstka dobrego zawsze pozostaje.

Pówno ze śmiercią pana wojewody Dereczyn stał się dalszym ciągiem Gulczyńskiego życia, na mniejszą wprawdzie skalę, wszakże z prawdziwszą, mniej sztuczną, serdeczniejszą wesołością.

Księżna Pelagja Sapieźyna nie miała owych regularnych, artystycznych rysów twarzy, króre częściej podziw wzbudzają, niż wzniecają miłość, ale była w całem znaczeniu wyrazu typem czarnobrewej Ukrainki, z kruczemi warkoczami, ż krasnem rumieńcem na licach, z czarnemi oczyma sypiącemiiskry, z ulaną iwgiętą kibicią. Zgrabna, zwinna, wesoła, przedewszystkiem dobra!

Kiedy rozstawszy się z mężem, opuściła nazawsze Dereczyn, obraz jej, pędzla pani Lebru, długo tam jeszcze zachwycał przechodnia oryginalnym pomysłem i doskonałem wykończeniem. Wystawia ją malarz biegnącą, wiatr rozwiewa włosy, unosi z przezroczystej tkanki zasłoną, tak jak gdyby ją unosił w życia drogę usłaną kwiatem, z uśmiechem na ustach, z radością w oczach, z pogodą na czole. Taką była za młodu, a jeżeli z wiekiem utraciła na tem co wabi i czaruje serca, zachowała to, co przywiązuje na zawsze. Dla każdego zarówno uprzejma, grzeczna, uprzedzająca, widziałeś ją nieraz po parę godzin rozmawiającą z hreczkosiejem o grochu i kartoflach, ze starym wojskowym o napoleońskich wojnach, grającą przez cały wieczór z księdzem proboszczem na boby, w marjasza, a żaden z nich ją nie znudził, każdy odchodząc powtarzał: — Cóż też bo to za grzeczna, nie dumna, przystępna, rozumna pani!! Księżna Pelagja Śapieżyna umarła w Paryżu, 1846 r., z powszechnym żalem tych co ją znali; o niej śmiało powiedzieć można, iż ani jednego nieprzyjaciela nie miała, wszyscy ją kochali. Dopókąd panowała w Dereczynie, dwór jej składał się z młodych i pięknych kobiet, podwładni z najdorodniejszej i najlepiej wychowanej młodzieży, Pod takimi rządami, nudzić się nie było wolno, nie było sposobu.

Z końcem każdego dnia, już zawczasu przemyśliwano jak następny przepędzić, jak go nowym wymysłem, niespodzianką urozmaicić. Gdy zabrakło żyjących przedmiotów, uciekano się po za końce tamtego świata, wywoływano duchów, rozmawiano z nimi, słuchano ich przestróg lub przepowiedzeń, a skoro dreszcz zaczynał przez żyły przebiegać, wracano czemprędzej do rzeczywistego życia, do tańców, muzyki i szału, do zapomnienia chwilowego wrażenia. Dawna legienda opiewa, iż kniaziówna Połubińska wyszła za mąż za Sapiehę. Rodzice umierając powierzyli jej opiece w niemowlęcym wieku pozostałego syna, a spadkobiercę ogromnej fortuny. Śapieżyna, czy za wiedzą, czy za namową męża, czy z własnego natchnienia, niewiadomo, dosyć na tem, że brata zamordowała i odziedziczyła cały majątek. Odtąd Dereczyn stał się własnością Sapiehów i odtąd umarła dusza jej pokutuje, oczekując ostatecznego Sądu.

Widują ją czasami przechadzającą się w nocnej porze po rumowiskach dawnego Połubińskich dworu, czasami na cmentarzu, kędy jej ciało grzeszne pochowane zostało. Powiadano, że ją książę Sapieha napotkał kilka razy w swoim życiu, że idąc na umówioną schadzkę do pięknej pani, bawiącej od dni kilku w Derczynie, ujrzał przy blasku księżyca oświecającym korytarz, białą figurę, siedzącą u progu jej drzwi, tamującą wejście do pokoju; zatrzymał się, zawahał i cofnął, pani nazajutrz wyjechała i tak romans dobrze osnuty, w samym wstępie przerwany został. Książe sam później opowiadał całe wydarzenie, dodając wszakże, że duchem była żyjąca istota, a przeszkodą zazdrość kobieca.

Duch Połubińskiej pokazywał się kiedy niekiedy podczas wesołych tańców, poza oknami balowej sali, lub pośród ciemnych alei dereczyńskiego ogrodu.

Razu "pewnego, po letnim dniu spędzonym wesoło, kobiety wyzwały młodzież męzką, aby każdy osobno poszedł na cmentarz i dla każdej przyniósł po jednym kwiatku. Żądanie stało się rozkazem, a skoro północ wybiła, zaczęła się grobowa pielgrzymka. Jeden po drugim szedł i powracał z dobrą miną, chociaż może z duszą na ramieniu i składał u nóg tej, która go najbardziej obchodziła, zerwaną zdobycz na ziemi wiecznego spoczynku. Z kolei, pewien młodzieniaszek poszedł ostatni, lecz prędzej od drugich powrócił i wpadł do książęcego salonu cały trzęsący się ze strachu, zimnym potem oblany; zapytany co mu jest:

 — Widziałem, — odpowiedział. —

 — Kogo?

 — Połubińska!

 — Gdzie?

 — Klęczącą na grobowym kopcu.

 — Czemu kwiatka nie przyniosłeś?

 — Nie pozwoliła!

 — Więc mówiła do ciebie?

 — Powiedziała, że na jej grobie nie rosną kwiaty.

Czy to wszystko było istotną prawdą, czy też, jak pospolite przysłowie się wyraża: „Strachy na Lachy", lub służące ku zabawie wymysły, trudno odgadnąć, wiem tylko, że kiedym o tem w lat kilkadziesiąt później nadmieniał samej księżnie, odpowiedziała, iż w owym czasie jedni drugich straszyć lubili, drudzy się bali, a byli tacy co i wierzyli. Pomiarkowałem jednak z jej odpowiedzi, że pytanie moje nieprzyjemne w niej przypomnienie obudziło.

Ponieważ o nadnaturalnych zjawiskach mowa, nadmienić jeszcze muszę, o owem widzeniu Michała Grabowskiego w Dereczynie, o którem w swoim czasie wiele mówiono. W nocy przebudzony, ujrzał stojącą figurę nad swojem łóżkiem. Gdy się zapytał: czego chce? — odpowiedziała, — że przychodzi go ostrzedz, aby Dniepru unikał, bo nad Dnieprem zginie. W lat parę potem, wszedł do wojska księstwa Warszawskiego, a w roku 1812, zginął nad Dnieprem, przy szturmie Smoleńska. Za rzeczywistość tej osobliwszej przepowiedni zaręczyć mogę, gdyż ją sam Michał Grabowski opowiadał mojemu ojcu, na lat kilka przed swoją śmiercią. Tu dodać wypada, iż to nocne zjawisko, jako dowód swojej bytności, zostawiło krwawy ślad pięciu palców na ścianie.

Gdzie straszyć lub mistyfikować lubią, tam zawsze znajduje się osoba, wybrana za cel częstokroć nadto daleko posuniętych żartów, króra przyjmuje na siebie cały ciężar bawienia drugich swoim własnym kosztem.

W Dereczynie, było dwóch blizkich sąsiadów, jeden z nich mieszkał po prawej, drugi po lewej stronie rzeki Zelwy, oba byli w średnim wieku, nieżonaci. Pan Jerzy, z zamiłowania poeta, wprawdzie dosyć lichy, a przytem dotknięty ostatkiem wiejącego tchu XVIII stulecia, za filozofa chciał uchodzić. Przez lat kilkanaście niefortunnie tłómaczył „Sierotę Chińskiego" Voltaira, o którem do to tłómaczeniu złośliwie ale prawdziwie wyrzeczono: Geugiskau cię ocalił, a pan Jerzy zabił! — Pan Józef, okazałej postawy, chociaż nieco przebranych rozmiarów, wielki żuchw słowach, fanfaron w ruchach, należał do tych elegantów owego czasu, których pierworys dziś zatracony, gdyby się jeszcze gdziekolwiek przechował, z pewnością do rzędu karykatur zaliczony by został. Brał się do każdej kobiety, z przekonaniem, że dosyć na niego spojrzeć, aby się w nim rozkochać; z każdym zaś mężczyzną gotów był zawsze o byle słówko się strzelać. O swoich pojedynkach niestworzone rzeczy prawił, a wszyscy wiedzieli, że się zawsze kończyły wystrzałem kilku butelek szampana.

Pan Jerzy, encyklopedysta, stosownie do wyznawanych zasad, nie przypuszczał nieśmiertelności duszy, a tern samem nie wierzył w duchy. Pan Jerzy znów głośno wykrzykiwał, że mniejsza mu o to czy są duchy, lub ich niema, bo ani ludzi, ani duchów się nie boi, a jednak, z bliższej znajomości obydwóch wypływało przekonanie, że tamten miękkiego był serca, ten zaś pod lwią skórą krył zajęczą naturę. Takie to ofiary dajcie tylko na pastwę młodzieży, a jeżeli wnet nie otrzymają korony męczeńskiej, przyznacie, iż przedpotopowej są siły. Jerzy i Józef przyjeżdżali zwykle do Dereczyna przed obiadem, bawili do późna i kiedy wszyscy rozchodzili się na spoczynek, wtedy dopiero wracali do domu.

W Dereczynie niezwykły ruch i zajęcie panuje, ci szepcą sobie do ucha, tamci na migi dają znaki, innym na mrugnienie okiem lekki uśmiech odpowiada, z tego wszystkiego. widać, że się coś tajemniczego knuje, przygotowuje. Płeć piękna otoczyła Jerzego i nie puszcza, a kiedy on im całe sceny spolszczonego „Sieroty Chińskiego" deklamuje z pamięci, ta nieprzestaje nabijać mu głowę, straszyć go duchami. Podobną rolę odgrywają mężczyźni z Józefem i obie strony nie dają im sposobu zbliżenia się, porozumienia z sobą. Panie prawią Jerzemu o figurze harcującej na koniu ponad brzegiem Zelwy. panowie toź samo powtarzają Józefowi, z tą tylko różnicą, że jeżeli dla pierwszego figurą białą koń kary, dla drugiego figura czarna, koń biały.

Noc piękna, księżyc nie świeci, ale miljony gwiazd iskrzą po niebie. Pan Jerzy, w płóciennem wierzchnem odzieniu, na karym, pan Józef w czarnym surducie na białym rumaku, o parę minut różnicy wyjeżdżają. Obie drogi rozdzielone rzeką, tak blizko siebie, że przedmioty, jeżeli nie rozpoznawać, to przynajmniej dostrzegać się dają. Jeźdźcy wnet spostrzegają się nawzajem, a mocą rozdrażnionej wyobraźni przedmiot widziany zdaje się każdemu z nich rosnąć, olbrzymieć i do największych dochodzi rozmiarów. Ten się zatrzymał, zatrzymał i tamten, kłusuje jeden, kłusuje i drugi, galopują razem, jakby na wyścigi, puszczają konie w cwał, jakby gnani przez duchów i sami prawie buz duchu dopadają w końcu do siebie.

Kiedy nazajutrz młodzież dereczyńska odwiedziła swoje ofiary, znalazła filozofa obłożnie chorego, sąsiad zaś jego dowodził, że bynajmniej przed żadnym nie uciekał duchem, ale za nim gonił i byłby niezawodnie dogonił, gdyby mu nie był zniknął około krzyża.

 — „A rzeka?" — ktoś zapytał. —

 — „A ostroga od czego? — odpowiedział, — rzekę wpław, stracha za kark!" —

Uważano jednak, że o wiele był bledszy niż zwykle...

W Dereczynie mieszkał Włoch, wysoki, chudy, z czarnym włosem, z orlim nosem, z siwo-bystremi oczyma, mógł mieć około lat piędziesięciu. — Kim był? — nikt nie wiedział. Jedni go mieli za włoskiego margrabiego, przymuszonego uchodzić z własnego kraju, z powodu politycznego wyznania, drudzy za ajenta tajemniczego towarzystwa, inni utrzymywali, że widywali go przed laty w Warszawie, roznoszącego po mieście gipsowe figury na sprzedaż, a gdy mu je pewien pan polski w dobrym humorze potłukł na miazgę, wziął Włocha do siebie, dał fundusz przyzwoity do życia i na człowieka wykierował. Wreszcie, niektórzy mieli go za artystę, bo i w samej rzeczy, chociaż Włocha grającego na jakimkolwiek instrumencie nie słyszauo, malującego nie widziano, rozprawiał o sztukach ze znajomością przedmiotu, mając na wskroś artystyczną duszę. To tylko pewna, że nadzwyczajnie był skąpy. prawie nic nie wydawał, a pod łóżkiem stała u niego okuta szkatuła, w której mniemano, że się znajdują znaczne pieniądze. Miał służącego czternasto-letniego chłopca, tego, skoro wychodził ze swego pokoju, zamykał na klucz, a kiedy chłopcu pozwalał wychodzić, na jego miejscu siedział kamieniem. Razu pewnego, Włoch wraca z obiadu, drzwi otwiera, wchodzi do pokoju i spostrzega chłopca powieszonego na haku od żyrandola. Biegnie do łóżka nie masz pod nim szkatuły! Z rozpaczy największej traci głowę, wypada z pokoju, pędzi jak szalony do stawu i byłby się pewnie utopił, gdyby go nie zatrzymano gwałtem, juź nad samym brzegiem. A był to figiel niedorzeczny, którego Włoch nieborak co tylko się nie stał ofiarą. Pod jego niebytność pokój wytrychem otworzono, wyniesiono szkatułę, chłopca wyciągnięto, a w jego odzienie ubrawszy wypchaną lalkę, zawieszono na haku. Nazajutrz, cudzoziemiec opuścił nazawsze Dereczyn, lękając się na. przyszłość tym podobnych żartów.

W małżeńskiem pożyciu nieporozumienia, poróżnienie, rozłączenie, pochodzą najczęściej z winy męża. Miłość u mężczyzn prędzej ostyga, wtedy nadwyrężoną wiarę pokrywają coraz-to despotyczniełszą opieką, dla zachowania pozorów, bywa też, że mąż odzywa się do żony: idź w prawo, ja pójdę w lewo, abyśmy się więcej napotkać nie mogli. Kobieta dłużej może kocha, bo w niej bardziej przywiązująca się natura, ale ją każde zobojętnienie oziębia, a przeniewierzenie doprowadza do wyłamywania się z pod opieki, do wypowiedzenia posłuszeństwa.

Dwa są rodzaje jednostąjności: jednostąjność zabaw, jednostajność mudów; pierwsza znużą, męczy, druga usypia, Ks. Franciszek Sapieha przechodząc z jednej do drugiej, lękał się snem podobnym usnąć. Zostawiwszy więc jeneralną plenipotencję do rządu całą fortuną i opiekę nad młodą żoną, z którą się bez żalu pożegnał, dwudziesto-letniemu krewnemu, wsiadł do pojazdu, ruszył na zachód i dopiero w Paryżu przebudził."

Po całej Eurepie szukał różnorodnych wrażeń, awantur: w Berlinie u dworu, zapytany przez króla wiele miał lat, gdy go mianowano jenerałem artylerji litewskiej? — „Dziewiętnaście — odpowiedział. — Ciekawy jestem, — dodał monarcha — czembyś książę z czasem został? — Może i królem"! — odrzekł, — I nicby nie było dziwnego ujrzeć Sapiehę na tronie, na którym siedzieli: Wiśniowiecki, Sobieski, Leszczyński. Poniatowski".

W Wiedniu, widział cesarza spokojnie bawiącego się łowieniem złotych rybek w szońbninskich sadzawkach, w czasie, gdy lud jadł, pił, walcował i słuchał muzyki w Praterze. Wenecję znalazł podobną do pińskiego bobra, co ogon ma w wodzie, a głowę nad wodą. W Apeninach życzył sobie spotkania z rozbójnikami, lecz podobnej przyjemności nie doznał. W Kzymie szukał dawnego Rzymianina, ujrzał monsignora, chciał pokosztować kuchni Lukullusa, nakarmiono go polentą i makaronem. W Neapolu, zamiast płomieni Wezuwjusza, co tylko dym go wulkanu nie zdusił, zapragnął płonącej lawy, chodził po niej po ulicach miasta. Rozgniewany, siadł na okręt, popłynął do Marsylji zkąd obrócił swe kroki do ojczyzny Pelargów. Przebywając Pireneje, o włos że się nie utopił w głębokich zaspach śniegu; w Hiszpanji był obecnym na walce byków i dowodził, że nasze ukraińskie woły i większe i piękniejsze. W Portugalji, ze skały Cintra przypatrywał się oceanowi, dobrze wypasionym mnichom i nakarmiony do syta pomarańczami, nie czekając, puścił się jednym pędem do Paryża.

Rozumny człowiek powiedział: „wszędzie dobrze, w domu najlepiej",książę zaś Franciszek mawiał, że wszędzie źle, w jednym tylko Paryżu nienajgorzej i to nie na długo" a podczas, gdy tam żyje podług swego widzimisię, w Dereczynie, w niczem tryb życia nie zmieniony. Piękna pani zachęca do zabaw, tańców, wesołości a plenipotent nie żałuje pieniędzy na utrzymanie honoru sapieżyńskiego domu. Młodzieży — „w to mi graj!" — i obszerne otworzyło się pole do rozwinięcia strategicznych planów, do doprowadzenia gienjalnych pomysłów, do pożądanego skutku, do zawiązywania i rozwiązywania miłosych intryg, do rozpoczynania wojennych kroków lub traktowania o pokój. I niejeden się puszcza w szranki ze spuszczoną głową, jak błędny rycerz, niejeden żebrze o łaskawe spojrzenie; ten wzdycha w kącie, ów się jawnie oświadcza, ci warjują, ci szaleją, rzadko który do zdrowych zmysłów powraca. Panna Olimpja, piękna, jak róża w samym rozkwicie, lekka jak motylek, jak aniołek dobra, rozkochała się w młodym, przstojnym i majętnym obywatelu. Księżna się opiekuje nim, lecz rodzice są przeciwni, chcą córkę wydać za starego a bogatego jenerała i gdy rozkochani płaczą, rozpaczają, dzień ślubu naznaczony, jenerał oczekuje na narzeczoną w Wilnie.....

Cóż w takim razie począć? — Wykraść? — Wykradzenie nocną porą, sposób staroświecki, zużyty, niebezpieczny, mogą się dorozumieć, ścigać, odbijać, odebrać; nierównie lepiej pannę w samo południe wsadzić do pojazdu i przekupionym pocztyljonem i służącym zamiast do starego do młodego zawieść kawalera. Niestety, próżne zabiegi! Stary, ostrożny, przezorny, wszystko przewidział, wszystkiemu zaradził. Panny Olimpji rodzice wyjechali naprzód, ona pożegnawszy księżnę, wsiada do pojazdu z ciotunią, będącą z nią w zmowie; pocztyljon gwizdnął na konie, pędzi, jak wiatr, ale na drugiej stacji, w chwili, gdy mają zawracać na lewo, zjawia się jeneralski adjutant, przysłany przez niego dla honorowej eskorty, każe jechać na prawo i nazajutrz z tryumfem wprowadza przyszłą jenerałową do Wilna... Powiadano, że panna Olimpja przy ołtarzu zemdlała, jej kochanek chciał się zastrzelić, a jednak, ona przez długi lat szereg była najlepszą żoną i matką, on zaś, następnego roku ożenił się z drugę!

Lat parę minęło, księżna się wDereczynie bawi, książę się jeszcze w Paryżu nieznudził. Podówczas, idąc ze zwycięstwa, do zwycięstwa z podboju do boju, kiedy się losy całego świata ważą, jeżeli się znalazła wolna dla paryźanów chwila, w której odłożywszy na hok politykę, mogą zajrzeć do wnętrza ulubionego miasta, obaczyć, co się w nim dzieje, o niczem innem nie mówią jak o. ks. Cambaceres, arcy-kanclerzu państwa i o pannie Georges, pierwszego rzędu piękności, europejskiej sławy tragicznej artystce. Arcykanclerz przystroił dla niej najwykwintniejszy apartament, obsypał ją najkosztowniejszemi podarunkami. Pierwszy na całą Francję gastronom, z miłości stracił apetyt i u nóg swej Melpomeny złożył serce, pieczęć arcy kanclerską, i, co lepsze, klucze od swej kasy. Napoleon o wszystkiem wiedział, podobać się kobietom nie bronił, ale dla nieh tracić krocie, trwonić skarby, uważał przeciwnem zasadom ekonomji politycznej; czekał więc sposobności, aby mógł arcy-kanclerzowi dać nieznaczne a zasłużone napomnienie.

Późno w noc, w pałacu Tuileryjskim, cesarz po pokoju się przechadza, dyktuje; arcy-kanclerz siedzi przy stole, pisze. Gdy pierwszy z umysłu być może go nie puszcza, drugi się myślą przenosi tam. gdzie na niego kochanka oczekuje z wieczerzą. W tern zatrzymał się cesarz, zadzwonił i wydał rozkaz, aby mu natychmiast przywieziono pannę Georges. Nie minęło pół godziny, wchodzi kamerdyner i melduje, że przyjechała.

 — Dobrze! — odezwał się Napoleon — zaprowadzić ją do mojego sypialnego pokoju, niech na mnie czeka! — Napoleon śmieje się w duchu, Cambaceres wzdycha, zimny pot oblewa mu czoło, pióra omal że nie wypuści z ręki.

Cesarz, wytrzymawszy go jeszcze z kwadrans:

 — Dosyć na dzisiaj, mości książę, — uprzejmie wymówił — jesteś zmęczony, możesz odjechać. Dobrej nocy, wam życzemy! — Skoro wyszedł, cesarz zadowolony z danej nauki, rozkazał aby pannę Georges odwieziono do domu. Panna Georges, nie widząc nawet cesarza, odjechała, tylko nie do siebie, ale do Ks. Franciszka Sapiehy!

Nazajutrz, w całym Paryżu o tern wiedziano, każdy pochwalał cesarza, nikt nie żałował Cambaceresa, a pan Talleirand, gdy mu piękna Polka rzecz całą opowiadała:

Il sen consolera en mangeant des navets a la Cambaceres — zawołał.

 — Być może, — odrzekła na to nasza rodaczka, — wstyd wam jednak Francuzi, wszakże to polski kanclerzyc wyprowadził w pole arcy-kanclerza Francji.

 — Bo lepiej zapłacił, — dodał książę Beneventu. W czasie, gdy książę tak znamienity tryumf odnosi, odbiera listy po listach z Polski, w których mu donoszą, że administracja majątku w najgorszym stanie, intraty się zmniejszają, długi rosną, a kredyt upada. Rozsądek każe powracać, ale czyż się tak łatwo można wyrwać z Paryża? Annibal przepłynął z kartagińczykami morze, przebył Alpy, zwalczył Rzymian i byłby niezawodnie stał się panem Rzymu, gdyby mu Kapua nie odebrała siły i woli, nie była zamieniła zwycięzcę w zwyciężonego. Cóż więc dziwnego, że książę, gdy go niejedna piękność wabi i zachwyca, zielony stół nęci, zapomina w Paryżu o majątku, intratach, długach, kredycie. Zapomina o żonie, o Dereczynie!..

W Dereczynie świetnie obchodzą imieniny księżnej; ze stokilkadziesiąt osób zjechało się zbliska i zdaleka, ażeby uczcić solenizantkę i kilka chwil wesoło przepędzić.

Obiad się zakończył, ucichły wiwaty, orkiestra odezwała, rozpoczęły tańce. Kiedy młodzież tnie mazura, w jednym z przechodnich salonów pełnomocnik nieobecnego księcia, w jego imieniu i jego pieniędzmi ciągnie faraona; stosy złota piętrzą się przed nim, każde kartę ubija. Wtem drzwi się otwierają i w podróżnym stroju, przed chwilą wysiadłszy z pojazdu, we własnej osobie wchodzi ks. Franciszek! Wszyscy się z miejsca zrywają on do stolika się zbliża, podnosi kartę z ziemi, stawi wa-bank, wygrywa, a zgarniając co było na stole: — To przynajmniej do mnie nazad się dostanie! — zawołał.

„Książe przyjechał! książę przyjechał"! rozchodzi się po komnatach dereczyńskiego pałacu... Księżna zemdlała, muzyka ucichła, przerwano tańce, gdzie przed chwilą gwar panował, — głuche milczenie, gdzie były tłumy — pusto!

Kiedym w lat kilkanaście potem odwiedził po raz pierwszy Dereczyn, księżna rozwiedziona oddawna. wyszła za mąż za dalekiego krewnego, książę zaś kawalerskie życie prowadził. Rok rocznie jeździł za granicę, zkąd przy końcu każdego lata powracał, aby w późnej jesieni, z odlatującemi ptakami, na nowo do ciepłych odlatywać krajów. O dwie mile od Dereczyna, leży po nad brzegiem Zelwy miasteczko tegoż nazwiska, zdawien dawna dziedzictwo Sapiehów. Zelwa, nieźle zabudowana, szeroka ulica przerzyna ją wdłóż aż do końca miasta, zkąd o trzysta kroków dalej stoi na wzniosłem wzgórzu parafjalny kościół. Przy tej ulicy po jednej stronie murowane sklepy, po drugiej oberża, w kturej się mieści, traktiernia, teatr, redutowe sale, i owa „Srebrna", jak ją nazywali „sala", w której przed laty cała zgraja szulerów, warująca do cudzych kieszeni, ciągnęła banki, zgrywała fryców napewne. W Zelwie raz do roku odbywały się po większej części końskie jarmarki. Tam się napatrzeć mogłeś dowoli koniom pochodzącym ze stada sapieżyńskiego, pociejowskiego, radziwiłłowskiego, koniom czystej krwi polskiej, których rasa już zaginęła, tam przyprowadzano ze wschodu najpiękniejsze ogiery, a dokoła miasta zalegały daleko ukraińskie tabuny. Do Zelwy zjeżdżali się kupcy z Warszawy, z Wilna, z Berdyczowa, z Odessy, Buchary z Makarjewa, Persy z Astrachanu, zbierali się liczni z całej Litwy obywatele. Co ranek, ze stajen wyprowadzają konie, ujeżdżają, próbują, targują, sprzedają lub kupują; — po obiedzie przenoszą się wszyscy do sklepów, wieczorem teatr, reduta „Srebrna sala", alboli też umówione schadzki po prywatnych domach.

Było to w roku 1826, przyprowadziłem do Zelwy na sprzedaż cztery konie gniade, młode, rosłe, dobrane. Stawałem zwykle w ostatnim dworku od strony kościoła, wspólnie z moim sąsiadem p. Stefanem R., wielkim amatorem i znawcą końskim. Zaraz po moim przyjeździe zjawia się do mnie pan W... bogaty obywatel z guberni mińskiej, ma się żenić, potrzebuje koni, moje przypadają mu do smaku, ale niestety, są z długimi ogonami, a on pragnie anglezów, stosownie do ówczesnej mody.

 — Można je operować, — rzekłem.

 — A czy długo operacja trwać będzie? — pyta.

 — Cztery tygodnie, — odpowiadam.

 — Ja za dwa się żenię, — dodaje. Poczem, pożegnawszy się ze mną, wychodzi.

Pan R..., obecny rozmowie, wysuwa się za nim, i wnet powraca, donosząc, że konie za cztery dni sprzedane zostaną. Tejże samej nocy wysyła ich cichaczem do poblizkiego folwarku, każe im ogony uciąć i po czterech dniach przyprowadza na powrót, przedstawia p. W..., za swoje i za swoje sprzedaje.

Północ wybiła, księżyc nie świeci, noc ciemna, większa część miasta pogrążona we śnie, gdzieniegdzie tylko widać jeszcze światełko po domach. Kilka osób zebrało się u mnie, pijemy herbatę, gramy w wista; — w tern odgłos dzwonów słyszymy.

 — Pożar! — ktoś zawołał.

Zrywamy się, wybiegamy na dwór, nie widać łuny, każdy więc spieszy ku kościołowi, aby się dowiedzieć, coby oznaczał znak trwogi? Przy samej dzwonicy spotykamy zakrystyana, który spostrzegłszy migające się światełko w kościele, wpadł na domysł, że się złodzieje zakradli; znalazł drzwi od zakrystyi odbite, zatarasował je i na gwałt dzwonić zaczą. Tymczasem zewsząd zbierają się ciekawi w różnorodnych strojach nocnych, ten w szlafroku i szlafmycy na głowie, ów w zarzuconym tylko na prędce płaszczu na plecy, tamten obwinięty kołdrą, którą porwał wyskakując z łóżka, a każdy ze świecą, lub latarką w ręku. Otaczamy świątynię, wchodzimy do środka, plondrujemy, szukamy i w końcu znajdujemy trzech żydów, z napełnionymi kieszeniami sprzętami kościelnymi. Jednego z nich wydobyto z ambony, dwóch drugich z poza ołtarzy.

Świętokradzkie zdobycze odebrano; co każdy ze złodziejów odebrał, dorozumieć się łatwo. Oddajemy ich miejscowej policyi.

Któregoś roku, spotkawszy się z ks. Franciczkiem Sapiehą na jarmarku zelwańskim:

 — Kiedy książę za granicę wyjeżdżasz? — zapytałem.

 — Nie tak prędko — odpowiedział — gdyż podobno całą zimę w Dereczynie przepędzę.

 — To książę sam jeden się zanudzisz — dodałem.

 — Sam jeden, byćby mogło, ale do końca grudnia nie pozostanę na miejscu, chcę bowiem choć raz w życiu dobra moje objechać, być w Szkudach Usepolu, w Bychowie, Myszy i przekonać się naocznie, do jakiego stopnia okradają mnie komisarze; poczem wracam do Dereczyna, gdzie przez cały karnawał dawać będę bale, na które pana mojego zapraszam.

Nadeszła epoka zabaw, korzystając z zaproszenia pojechałem do Dereczyna, ciekawy zapoznać się z towarzystwem, szczególniej kobiet, uczęszczających na książęce wprawdzie, ale kawalerskie bale.

Kiedy wchodziłem do środka, muzyka już grała, tańcowała młodzież, starsi wiekiem grali w karty. Szukałem oczyma gospodarza domu i ujrzałem go siedzącego z założonymi pod siebie nogami. — Palił sułtański tytoń z długiego cybucha, ozdobionego przepysznym bursztynem i był podobny do baszy tureckiego, ale bez kaftana, bez turbana, tylko w czarnym surducie, zapiętym pod brodę. Stały przy nim dwie ogromne skrzynie. Gdym go przywitawszy zapytałem, co zawierają?

 — Trzewiki i rękawiczki — odpowiedział; sprowadziłem je z Paryża, na jedną miarę, zastosowaną do artystycznego ideału nogi i ręki, i wystaw sobie, że prócz pani Jelcowej, której co niedziela po tuzinie mojego towaru, jako należny haracz, ofiaruję, na żadną ani nogę, ani rękę, z tego licznego grona przydać się nie mogą! Napróźno się piękne panie gniewają na siebie, chciałyby sobie palce od nóg i rąk poobcinać, aby je zmniejszyć, poradzić nie sposób, bo kogo Pan Bóg wielkoludem stworzył, karłem być nie może. Książe powstał z miejsca, wziął mnie pod rękę i zaczęliśmy się przechadzać po obszernych i rzęsisto oświeconych pokojach. Pomiędzy mężczyznami znalazłem wiele znajomych, pomiędzy kobietami bardzo mało; były tam same żony urzędników powiatowych lub oficjalistów książęcych, któraż bowiem obywatelka pojedzie na bal, gdzie gospodyni domu nie masz, a gospodarz, chociaż najgrzeczniej i najuprzejmiej przyjmuje gości, ale z fajką w gębie rozdaje trzewiki i rękawiczki! któraż z nich chciałaby nie siebie, lecz swoją nogę lub rękę skompromitować?

Powiedziałem wyżej, iż ks. Franciszka Sapiehy fortuna do pięćdziesięciu miljonów złotych polskich wynosiła; Szkudy, wypuszczone włościanom na czynsze, czyniły rocznej intraty do pięciukroć, Usepol trzykroć, Bychów tyleż, Mysz dwakroć, a Dereczyn, Zelwa, Różanna, Danejkowszczyzna i Sielce z (nomenklatura w rękopisie nieczytelna), do sześciukroć sto tysięcy złotych. Na takim więc ogromie, dziesięć miljonów złotych długu, nie wielkim były ciężarem. Manipulacja kasowa tak była urządzona, że w każdym czasie przyjmowano od każdego od stu złotych do 50,000 na 5% i w każdym czasie każdy zawiadomiwszy tylko tygodniem wprzódy, mógł swoją należność odebrać. Tym sposobem kredyt Sapiehy był nieograniczony, a jego kasę, kasą oszczędności zwano, bo najuboższy niósł do niej co tylko uzbierał. Pamiętam, jak na kontraktach wołkowskich zaszedłem do pana Ostromęckiego, jeneralnego plenipotenta księcia jegomości: — „I cóż panie sędzio, — zapytałem, — czy dużo macie do płacenia? — Z górą miljonik! — „A wiele jest w kasie?" — „Niema i stu tysięcy..." Nie minęło dni parę, tyle pieniędzy naniesiono zewsząd, iż co się należało zapłacili i jeszcze z parękroć sto tysięcy złotych superaty, do Dereczyna odwieźli. Ks. Franciszek często powtarzał, iż w Polsce nie masz jak mieć długi, czyli interesa: „Patrz, jaka różnica zachodzi między mną a panem Michałem; nasze fortuny prawie równe, tylko jego bez długów, moja z długami; on nielubiany, każdy od niego stroni, ucieka, pustki i nudy w domu, u mnie przeciwnie, gwarno, ludnie i wesoło, przedpokój przepełniony wierzycielami, a wszyscy mnie kochają. I czy myślisz, że po swoją należność przychodzą — bynajmniej! bo kto u mnie miał tysiąc, wnet drugi przynosi z prośbą, abym raczył przyjąć."

Książe, jeżeli lubił źle o sobie mówić, nie słyszałem go nigdy źle mówiącego o drugich, a jeżeli byli tacy co słowom jego wierzyli, większa część umiała oddawać sprawiedliwość temu, którego każdy postępek nosił na sobie szlachetności piętno. Dla tego, że po obiedzie kilka kawałków cukru umaczanych w rumie pożywał, powiadano że się mocnym trunkom zanadto oddawał, chociaż kto go dobrze znał, wiedział, o ile był skromnym w jedzeniu i napoju. Ze ciągle o pieniądzach gadał, jedni zrobili go chciwym, a byli tacy, którzy mu nawet skąpstwo zarzucali. Ze namiętnie grał w karty i znaczne sumy przegrywał, upatrywali w nim szulera i marnotrawcę. Że go plenipotenci okradli, zawyrokowali, że się rządzić nie umie. A jednak, wszakże ani chciwym, ani skąpym nie jest ten, kto potrzebnemu nie odmawia, wspiera krewnych, kto używa pieniędzy dla siebie i drugich. Szulerem nie jest, kto gra z upodobania, a nie z nałogu lub potrzeby; marnotrawnym nie jest, kto choć nie przysporzył fortuny, ale jej nie stracił. Co zaś do zarządu majątków, dbał przedewszystkiem o to, aby włościan jego nie krzywdzono, jeżeli się jaki rządca lub plenipotent wzbogacił: „mniej więcej wszyscy są tacy, — mawiał, — a jeżeli który z nich o sobie pamięta, jestem mu po części obowiązany, bo mi oszczędził przykrej powinności wynagrodzenia".

We Florencji, zaproszony będąc z synem do pewnej polskiej pani na obiad, — (ona miała dorodną córkę, on syna jedynaka): „jest-to łapka na ptaszka", idąc na obiad, powiedział a gdy powracał, zapytamy jak się rzecz odbyła? „Mądra baba! — zawołał, — spostrzegłszy że z synem nic nie wskura, zapukała do kieszeni ojcowskiej, prosząc o pożyczenie tysiąca czerwonych złotych".

 — „I pewnie książę odmówiłeś?" — „I owszem, pożyczyłem. A wiesz dla czego? bo jak nie zapłaci, zapozwę, zatraduję zlicytuję i sprzedam do ostatniej sukni!" Nie wiem czy pani zapłaciła, wiem tylko, że książę ani zapozwał, ani zatradował, ani do ostatniej sukni nie sprzedał. Krewniakom potrzebującym wsparcia, zawsze udzielał, bo odmówić nie umiał, ale ponieważ nic darmo, więc kładąc się do łóżka, kazał się im w pięty drapać! Pomimo tego, że cierpko się odzywał, ale dobrze czynił i nikomu nie wyrządził krzywdy. Miał wprawdzie nieprzyjaciół, a raczej zazdrosnych, co mu zazdrościli dostatków, starożytnego imienia oraz sławy przodków.

Niegdyś, nie było u nas dworu magnackiego, w którymbyś nie znalazł drogich pamiątek i kosztowności, pozostałych po antenatach; pierwsze były zabytkiem dawnych zwycięztw, drugie dawnej zamożności dowodem. Różanna w przeszłym wieku, a później Dereczyn w teraźniejszym, zawierał jeszcze temu lat trzydzieści cały skarb pamiątek dziejowych. W zbrojowni, zbroje i wojenne rynsztunki Lwa Pavła i Kazimierza hetmanów, Krzystofa krajczego, znanego z męztwa swojego, za panowania Jana Kazimierza, Michała koniuszego litewskiego, tak młodo rozsiekanego pod Lejpunami przez stronnictwo Ogińskiego, podczas zamieszek domowych. Buławy, buzdygany, laski marszałkowskie, nabyte zasługą, chorągwie, sztandary, buńczuki na Turkach, Szwedach i Tatarach zdobyte. Pałasz Jana Sapiehy, starosty uświackiego, obok pałasza, z którym Leon Kazimierz podkanclerzy litewski, pod Zborowem i Beresteczkiem gromił Chmielnickiego zastępy: szpada Aleksandra kanclerza w oprawie koralowej, Augustówka Franciszka Sapiehy z czasów Kościuszkowskich. Tam, przypatrzyć się mogłeś siodłom i rzędom drogiemi kamieniami wysadzanym, namiotom, makatom, dywanom zabranym pod Wiedniem, w obozie niewiernych.

W skarbcu uderzał przedewszystkiem w oczy kubek szczerozłoty z herbami carów Szujskich, obok niego kryształowy „Iwan", przywilejem Władysława IV-go opatrzony, oraz mniejszych rozmiarów „Iwanicha". Dalej, dwanaście lanych ze srebra mitologicznych figur, do zastawy stołu służących, mających więcej łokcia wysokości: puhary, kielichy, roztruchany, dzbany, konwie, nalewki, półmiski, talerze, świeczniki i rozmaite naczynia ze złota i srebra. W tymże skarbcu przechowywano insygnia orderu Niepokalanego Poczęcia Maryi Panny, ustanowionego przez Władysława IV, a przez sejm 1637 niepotwierdzonego, udzielonego wszakże przez tego monarchę Leonowi Kazimierzowi Sapieże, podkanclerzowi litewskiemu.

W archiwum, obok przywilejów sięgających pierwszego chrztu pogańskiej Litwy, listy do Sapiehów pisane przez papieźów, cesarzów, królów i książąt panujących; dodajmy do tego arcydzieła sztuki malarskiej i rzeźbiarskiej, nabyte już za naszych czasów, a będziemy mieli wyobrażenie czem był Dereczyn za ostatniego dziedzica swojego nim przeszedł we władanie rządu. Czem jest dzisiaj? — pustką z odartym dachem z powybijanemi oknami, po której wiatr świszczę, z której murów cegła po cegle spada, podobna do wdowy, zostawionej bez wiana i dożywocia, do opuszczonej sieroty; podobny do grobowego kurhanu, zawierającego w sobie garść popiołu i łzawicę, na dowód, że łzy nad grobem płynęły, a wszystko się w proch obraca!....

Po tych komnatach, kędy jeszcze niedawno tak było gwarno, wesoło, dziś, skoro północ wybije, jedna się tylko kniaziówna Połubińska przechadza; zbrodnia ją do tych miejsc przykuła, niedokończona pokuta w nieh zatrzymuje!

(d. c. n)

 

Dalej-->>

 

* * *

Яндекс.Метрика